CUDA JPII

W drodze do Rzymu
na beatyfikację
papieża Jana Pawła II
Rok 2011

Wyruszyliśmy w mroźny dzień 22 lutego 2011 r. Było minus 12 stopni, następnego dnia rankiem minus 15 stopni Celsjusza. Ponad 10 kg na plecach, ciepłe rękawiczki na dłoniach, których nie zdejmowałem przez dwa tygodnie, futrzana czapka na głowie. Droga zajęła nam 57 dni i dotarliśmy do świętego miasta Rzym już we wtorek 19 kwietnia 2011, czyli na 12 dni przed uroczystością beatyfikacji, w Wielkim Tygodniu. Mogliśmy więc uczestniczyć tutaj przy grobach świętych apostołów Piotra i Pawła oraz papieża Jana Pawła II - w całym Triduum Paschalnym. A sytuacje jakie przeżywaliśmy w drodze to nieustanne pasmo cudów i szereg Bożych interwencji, wymodlonych, układających się jak w paciorki Różańca, jedno po drugim. Najbardziej niesamowite i niewytłumaczalne były noclegi, które spadały nam jakby „prosto z Nieba”. Nie tylko noclegi, ale również żywność pojawiała się, gdy byliśmy głodni. Doświadczyliśmy tylu cudów, że nasuwał się nam od razu wniosek, iż to nic innego, jak tylko wstawiennictwo błogosławionego papieża Jana Pawła II! Nie będę ich tu opisywać chronologicznie, gdyż każdego dnia naszej wędrówki zdarzał się jakiś cud, więc wybieram tu tylko najciekawsze.

4. W dniu 23 lutego 2012, czyli drugiego dnia pielgrzymowania, jeszcze w Polsce, zaraz za Sulistrowicami, kiedy zziębnięci wędrowaliśmy ośnieżoną szosą, w szczerym polu, kilometr przed lasem i kilometr za wioską, zobaczyliśmy w rowie ognisko. Paliło się na śniegu! Ogrzaliśmy się przy nim i mój racjonalny umysł od razu uznał, że to przecież żaden cud, tylko pewnie jacyś robotnicy, którzy obcinali gałęzie drzew, rozpalili sobie ognisko, aby się zagrzać. No i pewnie tak było, ale to zdarzenie wprawiło mnie w dobry nastrój, gdyż zapowiadało, że cała nasza droga może zapowiadać się wspaniale. Od tej pory zacząłem spodziewać się "cudów". Nawet takich, które dawały się racjonalnie wyjaśnić.

Papież Jan Paweł II dbał o nas wspaniale, a czasem dawał o sobie znać w sposób niemalże bezpośredni, tak oczywisty, jak ów słynny Ewangeliarz, który sam się kartkowała i przewracał na jego trumnie w dniu pogrzebu. Oto w dniu 28 lutego 2011, czyli w naszym pierwszym "zagranicznym" dniu pielgrzymowania, przez Czechy, zdarzyło się coś, czego początkowo nie rozumiałem. Bo było to trudne doświadczenie, które w pierwszej chwili zdawało się być nie przyjemnym. Zaplanowaliśmy sobie tego dnia, że wychodząc z Boboszowa (granica polsko-czeska) dojdziemy do Lanskroun. Tymczasem dotarliśmy jedynie do Cenkovic. Początkowo szliśmy piękną szosą, która od Czerwonej Wody wiła się w górę serpentynami aż na sam szczyt Bukowej Góry 958 m npm. Na szczycie ujrzeliśmy wieżę wyciągu narciarskiego i orczykowego dla narciarzy. Gdybyśmy szli szosą, w godzinę doszlibyśmy stamtąd do Cenkowic i poszli dalej do Lanskroun. A tu czekała nas najpierw wspinaczka i schodzenie z góry, co zajęło nam nam w sumie ok. 5 godzin. Kierowaliśmy się w tych pierwszych dniach GPS-em, który prowadził nas stromo w dół i to dokładnie wzdłuż trasy zjazdowej narciarskiej. Schodzenie po śliskim śniegu, w towarzystwie pędzących na dół narciarzy, było bardzo trudnym zadaniem i wezwaniem. Umęczyłem się tego dnia potwornie i na dodatek zrobiliśmy tylko jakieś 15 km, zamiast zaplanowanych co najmniej 25 km. Za to zakosztowaliśmy co nieco z "papieskich przyjemności". Przecież Jan Paweł II uwielbiał góry i jeździł na nartach. Idąc na jego beatyfikacje, trzeba było duchowo się zbliżyć również do tych aspektów jego życia, może bardziej z czasów, kiedy jeszcze nie był papieżem. Dopiero następnego dnia zrozumiałem, że to też był znak jego obecności. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, jakie cudowne znaki swej obecności pokaże nam, gdy dotrzemy do Włoch.

5. W dniu 31 marca, już we Włoszech, gdy szliśmy z Padwy, nie wiedząc zbyt dobrze, dokąd dotrzemy tego dnia, tak gdzieś około południa dotarliśmy do niezbyt odległego od Padwy miasteczka Albano Termi. Było już południe, a my nie przeszliśmy zbyt wiele drogi, gdyż zaraz za Padwą trochę pobłądziliśmy. Usiedliśmy na ławeczce, na rozstaju dróg, nie wiedząc, w którą stronę się pójść. Wtedy nieoczekiwanie podeszła do nas jakaś Włoszka, w wieku chyba ok. 50 lat, która wdała się z nami w rozmowę i bardzo szczegółowo i powoli (abym mógł zrozumieć) mówiła nam, jak mamy iść dalej. Dość stanowczo zaleciła nam, abyśmy udali się do Monselice i tam znaleźli nocleg i przenocowali. Poinformowała nas, że już wkrótce, za 3-4 km, rozpocznie się piękna ścieżka rowerowa, biegnąca wzdłuż kanału rzecznego, i tą właśnie ścieżką dotrzemy do samego Monselice.

Po przejściu ok. 4 km, znów nie wiedzieliśmy jak dalej iść. Wtedy znów pojawiła się ta sama Włoszka, która ponownie pokazała nam kierunek. Tym razem dogoniła nas samochodem, jakby przeczuwając, że będziemy mieli problem z kierunkiem drogi. No i zaraz zaczęliśmy wędrować prześliczną ścieżką rowerową, którą przejeżdżali rowerzyści z różnych krajów. Jakiś niemieckojęzyczny rowerzysta, chyba Austriak, kiedy tylko się zorientował, że idziemy pieszo z Polski na beatyfikację papieża Jana Pawła II, podarował nam duży kawał słodkiego ciasta, wielkości talerza, coś w rodzaju tortu, ale białego koloru. To się dało przełamać na pół, tak że zaraz na najbliższym postoju na trawie zjedliśmy wspólnie to ciasto i to delikatne i bardzo smaczne cisto. Wystarczyło za pożywienie do samego wieczora. A ponieważ było koloru białego i jakby z lekka wysuszone, to wspaniale dało się przełamać na pół, tak jak kapłan łamie Hostię podczas Ofiarowania. Był to szokujący znak, który dał mi wiele do myślenia. Zjedliśmy to białe ciasto i byliśmy syci.

Dotarliśmy więc wieczorem do owego Monselice i zobaczyliśmy kościół. Jak się okazało później, był to kościół pw.św.Stefana. Był zamknięty, gdyż jak wynikało z tablicy informacyjnej, było już po wieczornej mszy św. Nikogo nie było w pobliżu. Ale my już wiedzieliśmy, nauczeni minionymi niemal czterdziestoma dniami pielgrzymowania, że jeżeli nie tak dawno skończyła się msza św. w tym kościele, to wokół niego muszą się jeszcze kręcić i przebywać jakieś "anioły". I tak tez było w istocie.

Do drzwi kościelnych wchodziło się tu po szerokich schodach, które kończyły się ładnym krużgankiem otaczającym kościół. Ten krużganek było przykryty płytkami lub może kafelkami i był dość sporych rozmiarów, tak duży, że w nim było miejsce na sadzawkę, przez która biegła metalowa, zrobiona z kraty - kładka. I wtedy go dostrzegłem. Tyłem do nas stał tam jakiś człowiek, po drugiej stronie sadzawki, oparty całym ciałem o balustradę, patrzący na miasto. Kiwał się na wszystkie strony i trząsł. Pomyślałem, że może jest on pijany. Postanowiłem mimo to zapytać go o to, gdzie mieszka ksiądz oraz o możliwość noclegu tutaj. Kierowany impulsem poszedłem przez tę metalową kładkę przez sadzawkę, a idąc, miałem wrażenie jakbym frunął nad wodą, bo przecież szedłem po wodzie, chociaż niedokładnie po samej wodzie, lecz po kładce, ale tak delikatnej, złożonej z samych jakby dziurek, przez którą widać było pod spodem wodę. Podszedłem blisko do owego "pijaka", a wtedy on mnie zauważył i odwrócił się do mnie. Odezwałem się do niego słowami: "Noi siamo Polaki, pellegrini a piedi di Polonia a Roma peregrinante a beatificazione papa Giovani Paulo secondo...". Wówczas on uśmiechnął się do mnie i do niesłychanie zdumionego odezwał się w czystej polszczyźnie: "Jeżeli jesteście Polakami, to dlaczego nie mówisz po polsku?". Obaj ze Staszkiem zaniemówiliśmy z wrażenia i od razu zrozumieliśmy, że jesteśmy oto świadkami kolejnego cudu, jaki się nam przytrafia w czasie tej pielgrzymki.

Ach, jakże się pomyliłem, co do tego człowieka. On wcale nie był żadnym pijakiem! To Pan dr Marek D., autor wielu książek, ale teraz chory na chorobę Parkinsona, która powoduje, że się stale tak trzęsie i że jego ciało rzucane jest w różnych kierunkach, co parę sekund. Dlatego tak się przy tej balustradzie kiwał i trząsł. Od razu też poinformował nas, że dotarliśmy do miasta siedmiu kościołów oraz że tu w Monselice znajduje się grób św.Walentego. Powiedział, że mieszka bardzo blisko od kościoła, ok. 200 m i zaraz też zaprosił nas do swojego domu. W domu poznaliśmy jego żonę, Margeritę, którą pan Marek poznał ongiś przed laty w Budapeszcie, w roku 1971, podczas pobytu na jakimś sympozjum naukowym. Margerita przywitała się z nami i od razu w wielkim piecu upiekła nam ogromne włoskie pizze, po jednej dla każdego.

Z rozmowy z Markiem wynikało, że mieszka on tutaj w Monselice od 1971 roku, ale już od 15 lat cierpi na chorobę Parkinsona. Żona Margerita troskliwie opiekuje się nim w chorobie. Po chwili okazało się, że Marek ma ten sam rocznik urodzenia co Staszek Ozdoba, z którym razem pielgrzymowałem i że obaj byli w dzieciństwie niemal sąsiadami, gdyż Marek urodził się w Wiśniowej, dużej wiosce na Kielecczyźnie, niecałe 2 km od miejsca urodzenia Staszka! Był synem młynarza, a do młyna jego ojca często zajeżdżał ojciec Staszka, aby zemleć ziarno na mąkę. Staszek tez czasem w dzieciństwie z ojcem do tego młyna zajeżdżał, więc musiał tam małego Marka widzieć. Chociaż obaj tego teraz już nie pamiętali, to jednak musieli się niejednokrotnie w dzieciństwie widywać.

Obiecaliśmy Markowi modlić się w jego intencji podczas naszej pielgrzymki. A Marek, który miał stopień naukowy doktora, pokazał nam książki w języku włoskim, których był autorem. Były to książki głównie dotyczące Monselice, o zamkach, kościołach, historii tych ziem. Ze spojrzeń w kierunku Margerity oraz rozmów między nimi widać było wyraźnie, że mimo starszego już wieku stanowią oni zgraną parę i że Marek bardzo kocha swoją włoską żonę. Choroba Parkinsona, cudem napotkany Polak, Włochy, papież Jan Paweł II, też choroba Parkinsona.... Ach jakież znaki są nam tu dawane podczas pielgrzymki na beatyfikacje papieża. No i na dodatek ciągle jeszcze przecież byliśmy niezbyt daleko od Wenecji, zatem również Święty Marek...

6. W dniu 9 kwietnia 2011 r., w 47 dniu naszej pielgrzymki do Rzymu, przemierzaliśmy ok. 30-kilometrowy odcinek z Montecasteli do Ponto Felcini. Dzień był ładny, bezchmurny i upalny, ok. 25-27 stopni C w cieniu. Ok. godz. 19.20 wieczorem zatrzymaliśmy się przy kościele w Ponte Felice, weszliśmy i uklęknęliśmy przed Najświętszym Sakramentem, wypowiadając na głos słowa dobrze znanej modlitwy: "Niechaj będzie pochwalony przenajświętszy Sakrament, teraz i zawsze i na wieki wieków Amen." I oto nagle, przy trzecim powtórzeniu tych słów, zza ołtarza wychyliły się nieoczekiwanie, jakby z cienia, trzy postacie, bez sutann, ale jak się zaraz okazało, byli to księża. Jeden z nich to ksiądz don Alberto, Włoch, drugi to kleryk, don Marco, też Włoch, ale trzeci z nich okazał się być Polakiem! Był to ksiądz Robert, pracujący w tej Parafii. Kiedy po polsku pochwaliliśmy Najświętszy Sakrament, rozpoznał od razu, że jesteśmy Polakami i od razu zaprowadził nas na nocleg do salki katechetycznej. Wkrótce też na stole pojawiła się smaczna kolacja. Był zaraz obok prysznic i ciepła woda. To wszystko odbyło się jak w bajce, jakby na czarodziejskie zaklęcie.

7. W dniu 17 kwietnia 2011, w niedzielę, podczas 55-dnia naszej pielgrzymki pieszej do Rzymu zdarzyła się niemal identyczna historia. Tego dnia wędrowaliśmy z Rignano Flaminio do Riano, miejscowości odległej od Rzymu o około 40 km. Weszliśmy do kościoła i znów na głos pozdrowiliśmy trzykrotnie Najświętszy Sakrament, klęcząc przed ołtarzem. A wtedy człowiek, zamiatający kościół na tyle kościoła, którego poprzednio ominęliśmy, myśląc, że to zwykły "sprzątacz", odezwał się po polsku: „Jak to dobrze usłyszeć polską mowę!”. Okazało się, że był to polski kapłan, tu w Riano pracujący i pełniący swoja kapłańską służbę. Sam sprzątał posadzkę kościoła z gałązek oliwnych, gdyż była to Niedziela Palmowa i o tej porze nikt z obsługi nie pracował, a jeszcze jedna msza święta miała być sprawowana wieczorem i posadzka powinna być przed mszą św. czysta. Rozmowa z nim przemieniła się zaraz w odprowadzenie nas do pokoju w przylegającym do kościoła Domu Pielgrzyma. Oprócz noclegu w pięknym ładnym pokoju dostaliśmy też kolacje i rankiem śniadanie - za darmo. Był to jego dar. Kapłan miał na imię Ryszard.

8. W dniu 14 kwietnia 2011, czyli w 52-im dniu naszej rzymskiej pielgrzymki wędrowaliśmy z Narni do Otricoli. Uczestniczyliśmy rankiem we mszy św. o godz. 7.30, którą odprawiał czarnoskóry kapłan. Do przejścia mieliśmy tego dnia zaledwie 20 km, ponieważ mieliśmy duży zapas czasu i musieliśmy "oszczędzać" te ostatnie kilometry, które pozostały nam jeszcze do Rzymu. Podczas drogi w modlitwie różańcowej prosiliśmy szczególnie Matkę Bożą Częstochowską o jej wstawiennictwo w znalezieniu dziś noclegu oraz w intencjach nam powierzonych.

Tym razem dzień był chłodny, lekko padał deszcz, później przestał. Dotarliśmy pod wieczór do miejscowości Otricoli i wspięliśmy się krętymi uliczkami do centrum miasteczka, które znajdowało się dość wysoko na górze. I oto nagle, kiedy szliśmy już wąską uliczką tego miasteczka, pojawiła się przed nami pewna wysoka zakonnica w niebieskim habicie. Odwróciła się do nas i uśmiechnęła. Była to czarnoskóra ładna zakonnica, a jej uśmiech był promienny jak Słońce. Rankierm mszę św. odprawiał czarnoskóry kapłan, teraz czarna zakonnica a w drodze nuciliśmy sobie Czarną Madonnę. Poszliśmy za tą zakonnicą.

Po przejściu około stu metrów znaleźliśmy się przed kościołem. Był to kościół Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny. "Pewnie szukacie noclegu" - odezwała się do nas po włosku zakonnica, którą w końcu dogoniliśmy. Ponieważ jednak nie zrozumiałem jej pytania, ona lekko przechyliła głowę opierając ją o dłonie, pokazując łatwy do zrozumienia gest zasypiania. Potwierdziliśmy natychmiast, mówiąc jej, że tak jest dokładnie, że szukamy noclegu, że jesteśmy Polakami, pielgrzymującymi pieszo do Rzymu, na beatyfikację papieża Jana Pawła II.

Wtedy ta czarna siostra zakonna poprosiła nas, abyśmy poszli za nią, a ona nas zaprowadzi do salki, w której będziemy mogli przenocować. Ale po drodze zachęcała nas, abyśmy jej zaśpiewali po polsku Czarną Madonnę. Gdy tylko zaczęliśmy śpiewać, ona też śpiewała z nami, ale po włosku a potem po hiszpańsku i po francusku. Powiedziała, że umie też śpiewać tę pieśń po hebrajsku. Na pytanie "skąd zna tyle języków", tylko się uśmiechnęła i odpowiedziała, że zna różne języki. Zaraz też zapytałem ją, czy była już kiedyś w Częstochowie, na Jasnej Górze, a ona odpowiedziała, że TAK, że "jakże mogłaby tam nie być". Zaprowadziła nas do salki katechetycznej, potem przytaszczyła nam dwa wygodne grube materace do spania, pokazała gdzie znajduje się prysznic, łazienka i kuchnia. Życzyła nam dobrej nocy i poszła. Gdy odchodziła, zdążyłem się zapytać ją, jak ma na imię. Odpowiedziała, że ma na imię MARIJA, ale zabrzmiało to niemal jak jak MARYJA i znowu się uśmiechnęła. I znów zauważyliśmy jaka była ładna.

A kiedy już odeszła, nagle obaj ze Staszkiem uświadomiliśmy sobie, ze przecież dziś w drodze prosiliśmy o pomoc Matkę Bożą Częstochowska, czyli Czarną Madonnę... Prosiliśmy, więc przyszła i pomogła! I na dodatek "czarna"! Takie zdarzenia mogą się dziać tylko na pielgrzymkach. To jest nie do opisania - co nas tu każdego dnia spotyka! Jedno takie zdarzenie można potraktować jako przypadek, zrządzenie losu, ale jak potraktować taką serię "przypadków"??

9. W dniu 10 kwietnia 2011, czyli w 48-ym dniu naszego pielgrzymowania do Rzymu, gdy pielgrzymowaliśmy na trasie z Ponte Felcino do Torgiano, znów niezwykłe zdarzenie. Zazwyczaj bywało tak, że tam, gdzie przyszło nam spać, otrzymywaliśmy również obfitą kolację, ale tym razem dobry Bóg inaczej to zaplanował. Mieliśmy dwa cuda naraz, posiłek i nocleg, ale rozdzielone od siebie. Zresztą posłuchajcie...

Rankiem uczestniczyliśmy we mszy św. niedzielnej o godz. 9.00, a po mszy, ok. 10.00, wyruszyliśmy na trasę kolejnego dnia naszej pielgrzymki. Dzień był upalny, temperatura sięgała 27 stopni C, a widoki były dziś zachwycające. Szliśmy brzegiem rzeki Tevere, czyli Tybru, w tym kilka kilometrów szlakiem Via Francigena, czyli szlakiem św.Franciszka z Asyżu. Idąc ciągle przed do przodu, dotarliśmy niemal do Perugii, ale nie weszliśmy do miasta. Bajecznie pięknie wyglądało ono na wzgórzu. Wszystkie włoskie miasta położone na wzgórzach lub górach są z daleka bardzo piękne. Widzi się wtedy całe miasto jak na dłoni.

Tuż przed Perugią skręciliśmy w kierunku Torgiano. Tam w Torgiano podeszliśmy pod kościół, ale okazało się, że jest on zamknięty. Nie było też proboszcza na plebanii, gdyż wyjechał gdzieś na kolację i nie było wiadomo, kiedy wróci. Była godz. 19.00. Na ulicy panował jednak jakiś gwar. Zaraz też, jakieś sto metrów od kościoła, dosłownie na środku ulicy, zobaczyliśmy stoły zastawione jadłem i napojami! Nagle zobaczyliśmy jakieś starsze małżeństwo, przechodzące obok nas i trzymające się za ręce. Starsza pani, trzymająca za rękę męża, odezwała się do nas: - Idźcie do tych stołów, jedzcie i pijcie, wszystko za darmo!

Podeszliśmy więc do tych suto zastawionych stołów i zaczęliśmy kosztować, smakować, jeść i pić, to co było przygotowane na stole. A były tam kanapki z różnym nadzieniem, wszelkie możliwe napoje, różne gatunki serów o cudownych smakach i szereg innych, nawet nieznanych nam potraw. Zapytałem jednego z Włochów, który stał obok mnie i jadł jakąś kanapkę, co tutaj się dzieje, dlaczego znajdują się tu stoły z jadłem rozmaitym, co to jest za okazja? Okazało się, że to święto flagi włoskiej, które tak sympatycznie obchodzone jest w całych Włoszech. Niosąc cała drogę przypięte do naszych plecaków małe flagi biało-czerwone, polskie, natrafiliśmy na święto flagi włoskiej!

Zaczęliśmy więc częstować się i jeść, razem z innymi Włochami i Włoszkami te przygotowane kanapki i inne smakołyki. Trwało to może z pół godziny. Kiedy tak podjedliśmy smacznie i zaspokoili nasz głód, zauważyliśmy, że pod kościół podjechała jakaś kobieta samochodem. Kiedy wysiadała z samochodu i otwierała drzwi plebanii, czy tez może raczej budynku katechetycznego, podszedłem do niej i powiedziałem, że jesteśmy pieszymi pielgrzymami z Polski, zmierzającymi pieszo na beatyfikację papieża Jana Pawła II. Powiedziała, że proboszcza teraz nie ma, gdyż jest gdzieś tam na kolacji, ale ona zaraz do niego zadzwoni. Po pięciu minutach wróciła i poinformowała nas, że proboszcz polecił jej, aby nas zawieźć samochodem na nocleg do Domu Parafialnego w pobliskim Santa Croce. Zapakowała nas w samochód i zawiozła do tam.

W Santa Croce, przy kościele św.Krzyża znajdował się duży dom parafialny, całkiem dzisiaj pusty. Tam przejął nas pod opiekę pewien Włoch, mieszkaniec Santa Croce, mieszkający w tej miejscowości. Zaraz też zaprowadził nas on do tego Domu i pokazał nam tam aż cztery puste pokoje, łazienkę i wszystko, co potrzeba pielgrzymowi. Zostawił nas też zaraz samych i powiedział, że powinniśmy rankiem zatrzasnąć drzwi za sobą, gdy będziemy wychodzić w dalszą drogę. Do dyspozycji były tu jedynie napoje, więc zrozumieliśmy natychmiast, że ta wcześniejsza, nieoczekiwana kolacja, na ulicy, miała istotne znaczenie dla naszej kondycji fizycznej. Bóg wiedział, że tu kolacji nie otrzymamy, więc zadbał o nasze żołądki wcześniej!

Mieliśmy więc ze Staszkiem cztery duże pokoje do dyspozycji, a więc zajęliśmy tym razem pokoje oddalone od siebie maksymalnie, aby każdy z nas mógł sobie chrapać do woli, nie zakłócając sobie wzajemnie swoim chrapaniem snu. Tego dnia w Santa Croce było jakieś święto związane ze Świętym Krzyżem (tak brzmi nazwa kościoła i miejscowości), ale niezbyt dokładnie to zrozumiałem. Może był to Odpust, a może tylko jakiś festyn parafialny.

10. W dniu 26 marca 2011, tj. w 33-im dniu naszej pielgrzymki, przemierzaliśmy drogę z Gradisca do San Giorno di Nogaro. Wyszliśmy w drogę rankiem o godz. 7.30 i w ładny słoneczny dzień, idąc przez Vilesse, Ruda i Torviscoza, dotarliśmy wieczorem do San Giorno di Nogaro. Wreszcie mogliśmy w czasie drogi wielokrotnie odpoczywać "na siedząco" na trawie lub nawet po rozłożeniu karimaty - na leżąco. "Zimno" skończyło się nareszcie! Wszystko tu kwitło cudownie, były kwiaty na drzewach i wszędzie na łąkach bujna zielona trawa. A nasze myśli coraz intensywniej krążyły już wokół coraz to bliższej Wenecji, którą mieliśmy osiągnąć w najbliższych dniach. Święty Marek na pewno będzie czuwać nad nami - pomyśleliśmy. Jestem członkiem sycowskiego Towarzystwa Świętego Marka, więc fakt, że dojdę wkrótce na pieszo do Bazyliki świętego Marka w Wenecji, sprawiał mi bardzo dużo radości.

Ponieważ często do tej pory spaliśmy po plebaniach, więc w drodze modliłem się o to, aby nocleg wypadł u jakiejś polskiej rodziny, albo nawet włoskiej. Żeby się tak już nie narzucać kapłanom na plebaniach z potrzebą noclegu. Święty Marku wymyśl coś... Tak biegły moje myśli i modlitwy. Żeby jeszcze był dostęp do internetu, abym mógł nadrobić moje zaległości w blogowaniu, aby opowiedzieć nasze przygody. Żeby można gdzieś uprać brudne ubrania i skarpety i wysuszyć...

A że na pielgrzymce wszystkie prośby spełniają się szybciej niż w życiu, więc tak się też stało. Kiedy weszliśmy do miasteczka San Giorgio di Nogaro, nieoczekiwanie z piskiem opon zatrzymał się obok nas jakiś samochód. Był to samochód pana MARKA G., pracującego od wielu już lat we Włoszech, właśnie w tym mieście. To jego dwaj synowie, z którymi właśnie jechał, zauważyli nasze małe polskie flagi przyszyte do plecaków. I natychmiast załadowali nas do samochodu i podwieźli do swojego domu. Tam poznaliśmy też jego żonę Helenę i jego dzieci, których Pan Marek ma aż sześcioro. Niektóre są już dorosłe i mieszkają osobno, ale jeden raz w tygodniu, w sobotę wieczorem o godz. 20.00, cała rodzina zbiera się razem przy stole, gdyż Pan Marek z żoną chcą się wtedy spotkać z całą rodziną. Taki zwyczaj rodzinny, cementujący rodzinę. I tak jest już od lat.

Pan Marek jest spawaczem, ma 50 lat i kiedyś przyjechał do Włoch w poszukiwaniu lepszej pracy. Dorobił się, ściągnął całą rodzinę i w końcu kupił sobie ładny dom o powierzchni 194 m kwadratowych. Ponieważ właśnie była sobota, więc wzięliśmy udział w ich wspólnej rodzinnej kolacji i zaspokoili całkowicie nasz głód. Żona Pana Marka, Helena, przygotowała pyszną kolacją. Mieliśmy też możliwość zrobienia prania w pralce i wysuszenia naszych ubrań. Miałem tu również możliwość uzupełnienia bloga internetowego na komputerze jednego z synów pana Marka. Ale zmęczenie nie pozwoliło na korzystanie z internetu dłużej niż godzinę. Tak więc Marek i Helena to byli nasi aniołowie dnia, a ich dzieci to jakby aniołki dnia. Marek, Marek....ojej! Przecież wkrótce Wenecja! Święty Marek przypomina nam o sobie, bo już blisko do Niego!

11. W dniu 11 kwietnia 2011 r, czyli we środę, w 44-ym dniu naszej pielgrzymki do Rzymu, gdy wędrowaliśmy do Valsavignone, kolejny niezwykły cud z noclegiem. I to jaki!

Pod wieczór wypadło nam iść szosą do góry krętymi serpentynami. Ale na szczęście szosa była niemal pusta, co kilka minut mijało nas jakieś pojedyncze auto. Jak każdego dnia na pielgrzymce, odmawialiśmy niemal nieustannie Różaniec rozważając życie Pana Jezusa, nie myśląc wcale o sobie, tylko o Nim. Jest chyba tak, że gdy ty się zajmujesz Bogiem, to on zajmuje się tobą i twoimi problemami. Ale nie wolno ani na chwilę tracić nadziei i przyjmować w pokorze wszystko co dzień przyniesie. I tak też było dzisiaj.

Nasza szosa wiła się więc serpentynami tuż obok autostrady, ale gdy tylko autostrada wpadała w tunel, wówczas nasza szosa wspinała się na szczyt góry, aby potem znów opadać w dół. Przeszliśmy tego dnia chyba z kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt mostów wiszących wysoko nad przepaściami. Widoki były zachwycające, nie zawsze jednak patrzyłem w dół, aby nie dostać zawrotu głowy. Mam lęk wysokości. W końcu weszliśmy na jakąś drogę, zamkniętą dla ruchu kołowego, ale dostępną dla pieszych. Chyba jakieś dziesięć kilometrów szliśmy samotnie taką szosą w całkowitej ciszy, bez towarzystwa aut. Szosa zaczęła się teraz schodzić, czy raczej wić się serpentynami w dół. W niektórych miejscach była do trzech czwartych szerokości zawalona kamieniami, które spadły z góry, ze skał. Zrobił się już wieczór i było szaro. Odmówiliśmy modlitwę o wstawiennictwo papieża Jana Pawła II, jak również świętego Piotra, pierwszego następcy Jezusa na ziemi.

No i stał się cud. Kiedy tylko zeszliśmy z góry, weszliśmy do jakiejś wioski. Szliśmy przez tę wioskę, modląc się w milczeniu, i wtedy nagle pewien Włoch, pracujący w ogródku, zaczął coś tam do kogoś krzyczeć. Usłyszeliśmy jego wołanie: "Liza, Liza" i jeszcze coś po włosku. Zauważył on nasze małe biało-czerwone chorągiewki przyszyte do plecaków. Zaraz też otwarło się okno na górze budynku, który właśnie mijaliśmy i usłyszeliśmy polski głos: "Jesteście Polakami?". TAK - wykrzyknęliśmy razem ze Staszkiem. - No to chodźcie tutaj! - usłyszeliśmy.

Była to pani Elżbieta P., mieszkająca tutaj od 10 lat, opiekująca się domem pewnej włoskiej rodziny. Zaraz tez zaprosiła nas do środka i ulokowała w jednym z pokoi. Mogliśmy się wykąpać, oprać, ogolić, a na koniec zjedliśmy wspaniałą, pyszną polską kolację. Był nawet makaron z rosołem!

No i jak tu nie wierzyć w cuda i jak nie wierzyć w opiekę Jana Pawła II? Po prostu nie da się nie wierzyć!!! Od razu przypomniał mi się cud opisywany przez Dominika W. z Gdańska, który kilka lat temu pielgrzymował pieszo do Rzymu, do grobu Jana Pawła II i po zakończonej pielgrzymce zamierzał wracać do Polski autostopem. Po długim oczekiwaniu na stacji benzynowej, postanowił pomodlić się i prosić o pomoc i wstawiennictwo Jana Pawła II. Wtedy zaraz nadjechało jakieś auto, którego kierowca był Polakiem i z miejsca zaoferował podwiezienie do Polski. W drodze okazało się, że jechał on również do Gdańska i do tej samej dzielnicy, w której mieszkał Dominik.

12. W dniu 24 marca 2011, czyli w 31-ym dniu naszej pielgrzymki, ostatnim naszym dniu w Słowenii, wędrowaliśmy z Logatec do Dornberk. Po mszy św. i śniadaniu, które spożywaliśmy wraz z księżmi i pensjonariuszami Domu Seniora, którymi księża tej parafii się tu opiekują, wyruszyliśmy na trasę. Etap był trudny i dość długi tego dnia, liczył na pewno ponad 40 km! Wiódł przez Col, Aidovscine i Selo do Dornberk.

W czasie naszej wędrówki spotkała nas niezwykła przygoda! Anioł zleciał do nas prosto z Nieba! Przynajmniej tak to wyglądało. Oto bowiem tuż przed nami na łące wylądował lotniarz, jak się potem okazało był to Czarek J. z Poznańskiego Klubu Paralotniarskiego. Zdumienie było obustronne! Nasze zdumienie wynikało z z faktu, że oto prosto z nieba zleciał do nas "anioł", na dodatek był to Polak! Czarka zdumienie było jeszcze większe, gdyż on właśnie tutaj, w Słowenii wykonywał swój najdłuższy w życiu lot na lotni, za granicą, a pierwszymi ludźmi, których spotkał po wylądowaniu byli Polacy, i to na dodatek idący pieszo do Rzymu. Z radości nagrał z nami wywiad na swój dyktafon i wykonał kilka zdjęć. My zresztą też.

13. W dniu 16 marca 2011, czyli w 23-im dniu naszej pielgrzymki rzymskiej, wędrowaliśmy przez Austrię z Graz do Steinz. Szliśmy długo ruchliwymi ulicami miasta a później wzdłuż ruchliwej szosy nr 76. Na sporych odcinkach drogi nie było chodnika ani żadnej ścieżki obok szosy, a ruch był dość spory. Dotarliśmy do Steinz ok. 18.00 i oto znowu pojawił się kolejny anioł. Nagle obok nas zatrzymał się samochód, a ja już w tym momencie byłem stuprocentowo pewny, że zaczyna się właśnie dziać cud. Bo po co miałby się zatrzymywać koło nas samochód? Wyszla z niego anielsko piękna kobieta, która zapytała (po angielsku) dokąd idziemy i po co, a potem poinformowała nas, ze proboszczem w tutejszym kościele jest Polak i że powinniśmy tam się udać na nocleg. Ponieważ po tylu "anielskich" przygodach w poprzednich dniach nie byłem już zbytnio zdziwiony, że oto kolejny anioł się nam ukazuje, więc trochę żartem zapytałem ją, czy jest może aniołem ("Bist du Angel?"), a ona się uśmiechnęła i mi, że TAK! ("Ja, ich bin..."). Ale zapytała mnie jeszcze skąd ja to niby wiem. Wprawiło mnie to szok, gdyż nie spodziewałem się takiej odpowiedzi. Wkrótce wyjaśniło się, że po prostu ma na imię Angela. Ale jednak odgadłem...no nie?

Ksiądz proboszcz przywitał nas serdecznie. Był to Polak, ks.Boguslaw S., rodem z Rzeszowa. Ma 43 lata i obsługuje tutaj dwie Parafie. Poczęstował nas kolacją i wskazał ładny pokój do spania, w którym spędziliśmy noc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz