poniedziałek, 23 lutego 2015

WŁOCHY 2011

Dzień 32 - Piątek
25 III 2011 - ZWIASTOWANIE PAŃSKIE
Dornberk - GRADISCA (Włochy!)



Rankiem po śniadaniu, którym uraczył nas ks.proboszcz ok. 7.30 wyruszyliśmy w dalszą drogą. Poszliśmy przez Bukovice i Bilje do Miren, za którym była już granica słoweńsko-włoska.

Przekraczając granicę podziękowaliśmy głośno aniołom Słowenii za ich opiekę i pomoc w drodze przez Słowenię. Potem leżąc na ziemi ucałowaliśmy ziemię włoską, do której właśnie wkraczaliśmy i w kolejnej modlitwie poprosiliśmy aniołów opiekujących się tym krajem o opiekę nad nami, na czas naszego pielgrzymowania przez ten kraj.

Dzień był słoneczny, temperatura ok. 20 stopni C i po raz pierwszy podczas pielgrzymki mogłem wreszcie na czas odpoczynku zdjąć buty z nóg!

Dotarliśmy do miejscowości Gradisca i weszliśmy do kościoła tuż przed godziną 18.00. Uczestniczyliśmy w Drodze Krzyżowej, którą na zmianę prowadziły raz dzieci, raz dorośli, przy kolejnych stacjach. Przed mszą św. dziewczyna o anielskiej piękności, Daniela, zaprowadziła nas do ks.proboszcza Don Maurizio i poinformowała go, że dwaj pielgrzymi piesi z Polski będą uczestniczyć we mszy św. i poszukują tutaj noclegu. Ks. don Maurizio ogłosił w kościele na zakończenie mszy św. tę informację i zaraz po mszy św. wręczył nam jakieś dwa bilety i poprosił Danielę, pierwszego włoskiego "anioła", aby zaprowadził nas na nocleg. Daniela to prześliczna Serbka,katechetka. A te dwa bilety, to były po prostu opłacone noclegi w Domu Pielgrzyma, przypominającym raczej hotel. Ks. don Maurizio sam opłacił za nas ten nasz nocleg. Ale wcześniej była jeszcze kolacja, podczas której osobiście nas odwiedził w tym Domu Pielgrzyma i chwilę z nami porozmawiał. Powiedział nam, że jest on przyjacielem kardynała Dziwisza, a my idący pieszo do Rzymu na beatyfikację papieża Jana Pawła II, jesteśmy jego gośćmi. Mieliśmy w tym hotelu wspaniały pokój z prysznicem, łazienką i wygodami, nawet z telewizorem, którego jednak z powodu zmęczenia nie włączaliśmy.

Po tygodniu w miejscowej prasie katolickiej ukazał się artykuł na nasz temat, wraz z naszym zdjęciem, który poniżej zamieszczam.

A piedi dalla Polonia verso Roma
con Giovanni Paolo II nel cuore


I veri pellegrini vanno a piedi aiutandosi con un bastone. Non viaggiano nei comodi autobus e non usufruiscono dei viaggi organizzati. I veri pellegrini portano: pochi oggetti che possono trasportare sulle loro spalle, una mappa stradale in tasca, il rosario al collo e il cuore pieno di fede in Dio! Dio buono e misericordioso che provvederà nel loro lungo viaggio a farli arrivare alla destinazione. Da quel cuore pieno di fede e amore sgorga e splende sempre il sorriso sui loro volti. Certo il Signore nel Vangelo dice anche: Non prendete nulla per il viaggio, né bastone, né bisaccia, né pane, né denaro, né due tuniche per ciascuno”, ma questa è una sfida da “santi”. Questi comunque sono i volti dei due pellegrini polacchi che si sono fermati venerdì sera (25. marzo 2011) nella nostra parrocchia di Gradisca d’Isonzo, per la Santa Messa dell’Annunciazione del Signore e per la Via Crucis che la precedeva. Pensavamo che la sorpresa sarebbe stata solo la presenza animata dei bambini della Comunione del Branco Lupetti alla loro via Crucis e invece il Signore ci riservava un’altra sorpresa.
Si chiamano Stanislaw Ozdoba e Pawel Peter. Persone semplici, umili, sorridenti, che hanno le mogli e i figli a casa. Gente normale, ma straordinaria che ha avuto il coraggio e una fede grande per mettersi in viaggio a piedi per più di due mesi. Non hanno badato alle notizie che ci dicono di stare attenti e non fidarsi dei estranei. Loro si sono fidati del prossimo vedendo in ogni persona un fratello. Loro si sono fidati del Dio che provvede e infatti Dio ha provveduto. Sono statti accolti calorosamente accolti dal parroco presso la nostra parrocchia, in canonica hanno gioito nel vedere l’autografo autentico di Giovanni Paolo II, nel baciare la sua icona. La comunità gli ha offerto la cena e il pernottamento al Pellegrino. Erano sicuramente stanchi ma non lo dimostravano affatto. Errano guidati dal forte desiderio di arrivare a Roma per il primo maggio e la beatificazione del loro amato Pontefice e padre della Patria. Venerdì era il loro trentaduesimo giorno di cammino. Ci hanno detto che tengono un diario di bordo dove scrivono tutte le tappe del loro viaggio con timbri parrocchiali e vescovili ad ogni tappa. Mostrano sempre la lettera credenziale del loro Arcivescovo di Wrocław (Breslavia). Lo stesso diario è continuamente aggiornato anche via internet dai loro figli. Si può visualizzare digitando http://wrorzym.blogspot.com/
Ci hanno salutato ringraziando sinceramente e hanno proseguito il loro viaggio la mattina presto. Noi li seguiremmo via internet nel loro camino e ricorderemmo sempre nelle nostre preghiere questi due veri pellegrini che ci hanno portato un pezzo del dimenticato mondo dei antichi pellegrini, il sapore della terra polacca, la semplicità di un’umanità che rischia di sparire. Loro ci porteranno nel loro cuore a Roma, accanto alla Tomba di Karol Wojtyła, anzi ormai accanto al suo altare, alla sua gloria.
Danijela Cvejic













































Dzień 33 - Sobota
26 III 2011
Gradisca - San Giorno di Nogaro



Wyszliśmy w drogę o 7.30 i w ładny słoneczny dzień, idąc przez Vilesse, Ruda i Torviscoza dotarliśmy wieczorem do San Giorno di Nogaro. Wreszcie mogliśmy w czasie drogi wielokrotnie odpoczywać "na siedząco" na trawie lub nawet po rozłożeniu karimaty - na leżąco. "Zimno" skończyło się już, mamy nadzieję, że bezpowrotnie. Wszystko tu kwitnie, są kwiaty na drzewach i wszędzie na łąkach rośnie bujna zielona trawa. A nasze myśli coraz intensywniej krążą już wokół coraz to bliższej Wenecji, którą osiągniemy w najbliższych dniach. Święty Marek na pewno będzie czuwać nad nami. Jestem członkiem sycowskiego Towarzystwa Świętego Marka, więc fakt, że dojdę wkrótce na pieszo do Bazyliki świętego Marka w Wenecji, sprawia mi bardzo dużo radości.

Stale śpimy po plebaniach. Jakieś 90% noclegów. Panie Jezu, a może by tak w końcu nocleg u jakiejś polskiej rodziny? Albo nawet włoskiej, ale w zwykłym domu, w zwykłej rodzinie? Żeby się tak nie narzucać kapłanom na plebaniach. Święty Marku wymyśl coś... Tak biegły moje myśli i modlitwy. Żeby jeszcze był dostęp do internetu, abym mógł nadrobić moje zaległości w blogowaniu, aby opowiedzieć nasze przygody. Żeby można gdzieś uprać brudne ubrania i skarpety i wysuszyć...

A że na pielgrzymce wszystkie prośby spełniają się szybciej niż w życiu, więc tak się też stało. Kiedy weszliśmy do miasteczka San Giorgio di Nogaro, nieoczekiwanie z piskiem opon zatrzymał się obok nas samochód. Był to samochód pana MARKA G., pracującego od wielu już lat we Włoszech, właśnie w tym mieście. To jego dwaj synowie, z którymi jechał, zauważyli nasze małe polskie flagi przyszyte do plecaków. I natychmiast załadowali nas do samochodu i podwieźli do swojego domu. Tam poznaliśmy też jego żonę Helenę i jego dzieci, a Pan Marek ma ich aż sześcioro. Niektóre są już dorosłe i mieszkają osobno, ale jeden raz w tygodniu, w sobotę wieczorem o godz. 20.00, cała rodzina zbiera się razem przy stole, gdyz Pan Marek z żoną chcą się wtedy spotkać z całą rodziną. Taki zwyczaj rodzinny, cementujący rodzinę. I tak jest już od lat.

Pan Marek jest spawaczem, ma 50 lat i kiedyś przyjechał do Włoch w poszukiwaniu lepszej pracy. Dorobił się, ściągnął całą rodzinę i w końcu kupił sobie ładny dom o powierzchni 194 m kwadratowych. Ponieważ właśnie była sobota, więc wzięliśmy udział w ich wspólnej rodzinnej kolacji i zaspokoili całkowicie nasz głód. Żona Pana Marka, Helena, przygotowała pyszną kolacją. Mieliśmy też możliwość zrobienia prania w pralce i wysuszenia naszych ubrań. Miałem tu również możliwość uzupełnienia bloga internetowego na komputerze jednego z synów pana Marka, który był do mojej dyspozycji wieczorem i w nocy. Ale zmęczenie nie pozwoliło na korzystanie z niego dłużej niż godzinę. Tak więc Marek i Helena to aniołowie dnia dzisiejszego. A ich dzieci to aniołki. Marek, Marek....czyzby to święty Marek z coraz bliższej już Wenecji przypomniał nam o sobie?






















Dzień 34 - Niedziela
27 III 2011
San Giorno di Nogaro - Portogruaro



Rankiem pani Helena G., żona Marka, przygotowała nam obfite śniadanie. Później udaliśmy się na mszę św. o godz. 8.30 w towarzystwie pana Marka. Przed mszą św. poszedłem do zakrystii i poprosiłem księdza, aby na zakończenie mszy św. kapłan udzielił nam specjalnego błogosławieństwa na drogę. I tak sie stało. Nie tylko udzielił nam błogosławieństwa, ale poinformował wszystkich biorących udział we mszy św. o obecności polskich pielgrzymów, idących pieszo do Rzymu, na uroczystość beatyfikacji papieża Jana Pawla II.

Gdy wychodziliśmy po mszy św. z kościoła wielu uczestników życzyło nam szczęśliwej drogi, a jedna z parafianek wcisnęła nam do kieszeni banknot 10 euro, który już wieczorem bardzo się przydał. Pan Marek towarzyszył nam w drodze przez kilkaset metrów, odprowadzając nas do rogatek miasta. Minęliśmy miejscowości Muzzana, Palazzolo d.Stela, Latisana, S.Michele al Tagliamento i dotarli do Portogruaro. To było chyba ok. 35 km. Niestety tym razem noclegu nie udało się nam zalatwić i musieliśmy ostatecznie wynająć pokój w hotelu i to dość drogim, jak na nasze możliwości, ale "tańszym" o te 10 euro, ktore otrzymaliśmy w prezencie tego dnia rankiem.

Zastanawiałem się nad tym, dlaczego mieliśmy aż tak duży kłopot z noclegiem, dlaczego "aniołowie" nie pomogli nam go znaleźć. Jedyne co mi przyszło na myśl, to fakt, że być może niedziela nie jest właściwym dniem dla tak długiego i męczącego maszerowania. Należy przecież "dzień święty święcić". Aniołowie Boży zajęci są w tym dniu oddawaniem chwały Bogu i nie mogą pomagać ludziom, którzy w tym dniu pracują!.


























Dzień 35 - Poniedziałek
28 III 2011
Portogruaro - San Dona di Piave



Wyszliśmy o 7.30 i przeszliśmy tego dnia ok. 35 km, idąc przez Mazzolada, S.Stino di Livenza, Ceggia, Fossa i Fiorentina. Przechodząc przez Fosa napotkaliśmy przy mijanym kościele anioła, w tym przypadku młodą kobiete z córeczką, która miesiąc temu przystępowała tutaj do I Komunii św. Ta pani dość stanowczo nam powiedziała, że powinniśmy pójść do San Dona di Piave, do Oratorio di San Bosco, w samym centrum miasta, i że tam z pewnością znajdziemy nocleg. Było to jeszcze aż 6 km, a my byliśmy już trochę zmęczeni, ale slowa "anioła" podziałały od razu na nas mobilizująco.

Dotarliśmy do San Dona di Piave tuż przed godz. 20.00 i szybko odnaleźliśmy zapowiadane przez anioła Oratorio świętego Jana Bosko. Tam weszliśmy na duży dziedziniec z arkadami i wtedy od razu podszedł do nas kolejny anioł, o imieniu Margerita. Była to piękna młoda dziewczyna, ktora powiedziała nam, że nocleg mamy tu zapewniony i zaraz udała się po kogoś kompetentnego w tej sprawie. Po chwili wróciła z bratem salezjaninem (nie kapłanem), ktory zaprowadził nas na nocleg do jednego z pokojów gościnnych na piętrze. W pokoju były dwa łóżka, obok łazienka z prysznicem, a więc wszystko co potrzeba pielgrzymowi do szczęścia. Jak się okazało w tym Oratorio św.Jana Bosko znajdowało się alberge dla pielgrzymów. A cena za nocleg to "donativo", czyli "co łaska".














Dzień 36 - Wtorek - 29 III 2011
San Dona di Piave - WENECJA


Wyszlismy o 7.45 i poszliśmy w kierunku Wenecji. Spora część drogi przebiegała brzegiem morza. Dotarliśmy do Mestre, oddzielonej od Wenecji 3 kilometrowym mostem, tu wsiedliśmy w autobus i przejechali przez ten most. Potem wędrowaliśmy krętymi i cudownymi uliczkami tego miasta, przez liczne mosty na kanałach, i dotarliśmy w końcu na plac świętego Marka. Weszliśmy do Bazyliki. Tam uczestniczyliśmy we mszy św. o godz. 18.45.

Dla mnie było to ogromne przeżycie, gdyż należąc od kilku lat do sycowskiego Towarzystwa Świętego Marka, oto teraz przyszedłem pieszo do grobu świętego Apostoła Marka. I to jako sycowianin z pochodzenia. Warto dodać, że ok. 2 km od Sycowa znajduje sie miejscowosc Święty Marek, a w niej piękny zabytkowy drewniany kościółek pod wezwaniem świętego Marka, z XVII wieku, w którym corocznie odbywają się odpusty ku czci św.Marka, w dniu 25 kwietnia lub w najbliższą niedzielę po tym dniu.

Po mszy w. wrociliśmy autobusem na drugą stronę miasta, znów przez ten długi most, do Marghery, gdzie jak wynikało z posiadanych notatek O.Orecza z Frohnleiten, spędził on noc w klasztorze franciszkańskim w roku 2000, podczas jego pieszej pielgrzymki do Rzymu. Niestety byla już prawie godz. 22.00 i o tej porze trudno było dobudzić się ojców franciszkanow. Wiec rozłożyliśmy karimaty i śpiwory na krużganku przykościelnym, otaczającym wokoło kościół. Murek krużganka oddzielał nas od podwórka kościelnego. I tak oto, przed drzwiami kościoła pw.św.Antoniego, spędziliśmy noc na posadzce, ale w śpiworach. Na szczęście noc była ciepła, tak że można było spać tylko w koszuli, a sweter ubrałem na siebie dopiero o godzinie 3 nad ranem. Tak więc znów mieliśmy darmowy nocleg, a księża franciszkanie nawet nie wiedzieli o tym, że spaliśmy pod ich kościołem.






































































































Dzień 37 - Środa - 30 III 2011
Wenecja(Marghrera) - Padwa



Już o 6.15 spakowaliśmy się i wkrótce opuściliśmy krużganek kościelny, miejsce naszego noclegu. Wyjście z miasta było jednak dość trudne. Żadnych ścieżek rowerowych za miastem, którymi by można było iść. Dotarliśmy jednak jakoś wieczorem do Padwy (ok. 35-40 km) i wzięli udział w wieczornej mszy św. w przepięknej bazylice Świętego Antoniego Padewskiego. Był ona ogromnym przeżyciem i wzruszeniem dla nas, gdyż to przecież tak skuteczny zawsze patron pomagający w odnajdowaniu zagubionych rzeczy nawet w beznadziejnych zdawałoby się sytuacjach.

Miasto Padwa jest miastem bardzo ładnym i wielkim. Pospacerowaliśmy chwilę po nim, spotkaliśmy grupkę Polaków podróżujących po Włoszech, odpoczywali ze studentami na zielonym skwerku pełnym młodzieży i w końcu udaliśmy się na nocleg do schroniska młodzieżowego. Nocleg kosztował 19 euro. Trochę drogo, jak na nasze skromne możliwości. Zaczynają nam topnieć pieniądze, a jeszcze tyle dni przed nami! Nasze zakupy, jakie robimy czasem w drodze, i to tylko w hipermarketach (żeby było taniej) to głównie chleb i mleko. To już 37 dzień naszej pielgrzymki, a jeszzce nie wydaliśmy ani grosza w jakiejkolwiek restauracji na obiad, śniadanie czy kolację. O chlebie i mleku można spokojnie żyć i wcale nie traci się sił. Może nawet bez pieniędzy będzie nam łatwiej wędrować - pielgrzymować.






































Dzień 38 Czwartek
31 III 2011
Padwa - Monselice



Z hostelu - schroniska młodzieżowego wyszliśmy po śniadaniu o godz. 8.15. Ale trochę błądziliśmy i pierwsze dwie godziny wędrówki to było chodzenie wokół miasta. Około południa dortarlismy do niezbyt odleglego Albano Termi. Usiedliśmy na ławeczce, na rozstaju dróg, nie wiedząc, w którą stronę się pójść. Wtedy nieoczekiwanie podeszła do nas jakaś Włoszka, w wieku chyba ok. 50 lat, która wdała się z nami w rozmowę i bardzo szczegółowo opowiedziała nam jak mamy iść dalej. Dość stanowczo zaleciła nam, abyśmy udali się do Monselice i tam znaleźli nocleg i przenocowali. Poinformowała nas, że już wkrótce, za 3-4 km, rozpocznie się piękna ścieżka rowerowa, biegnąca wzdłuż kanału rzecznego, i tą właśnie ścieżką dotrzemy do samego Monselice.

Po przejsciu ok. 4 km, znów nie wiedzieliśmy jak dalej iść. Wtedy znów pojawiła się ta sama Włoszka, która ponownie pokazała nam kierunek. Tym razem dogoniła nas samochodem, przeczuwając, że będziemy mieli problem z kierunkiem drogi. No i zaraz zaczęliśmy wędrować prześliczną ścieżką rowerową, którą przejeżdżali rowerzyści z różnych krajow. Jakiś niemieckojęzyczny rowerzysta, chyba Austriak, kiedy tylko się zorientował, że idziemy pieszo z Polski na beatyfikację papieża Jana Pawla II, podarował nam duży kawał slodkiego ciasta, wielkości talerza, coś w rodzaju tortu, ale białego koloru. To się dało przełamać na pół, tak że zaraz na najbliższym postoju na trawie zjedliśmy to jadło i to nam wystarczyło za pożywienie do końca dnia.

Dotarliśmy wieczorem do Monselice i zobaczyliśmy kościół. Jak się okazało później, był kościół pw.św.Stefana. Był zamknięty, gdyż jak wynikało z tablicy informacyjnej, było już po wieczornej mszy św. Nikogo nie było w pobliżu. Ale my już wiedzieliśmy, że jeżeli nie tak dawno skończyła się msza św.. wokół kościoła muszą się jeszcze kręcić i przebywać jakieś "anioły". I tak tez było w istocie.

Do drzwi kościelnych wchodziło się tu po szerokich schodach, które kończyły się ładnym krużgankiem otaczającym kościół. Ten krużganek było przykryty płytkami lub może kafelkami i był dość sporych rozmiarów, tak duży, że w nim było miejsce na sadzawkę, przez która biegła metalowa, w drobną kratkę - kładka. I wtedy go dostrzegłem. Tyłem do nas stał tam jakiś człowiek, po drugiej stronie sadzawki, oparty całym ciałem o balustradę, patrzący na miasto. Kiwał się na wszystkie strony i trząsł. Pomyślałem, że może jest on pijany. Postanowiłem mimo to zapytać go o to, gdzie mieszka ksiądz oraz o możliwość noclegu. Kierowany impulsem poszedłem przez tę metalową kładkę przez sadzawkę, podszedłem do niego blisko, a wtedy on mnie zauważył i odwrócił się do mnie. Odezwałem się do niego słowami: "siamo Polaki, pellegrini a piedi di Polonia a Roma peregrinante a beatificazione papa Giovani Paulo secondo...". Wówczas on uśmiechnął się do mnie i do niesłychanie zdumionego odezwał się w czystej polszczyźnie: "Jeżeli jesteście Polakami, to dlaczego nie mówisz po polsku?". Obaj ze Staszkiem zaniemówiliśmy z wrażenia i od razu zrozumieliśmy, że jesteśmy oto świadkami kolejnego cudu, jaki się nam przytrafia w czasie tej pielgrzymki.

Ach, jakże się pomyliłem, co do tego człowieka. On wcale nie byl żadnym pijakiem! To Pan dr Marek D., autor wielu książek, ale teraz chory na chorobę Parkinsona, która powoduje, że się stale tak trzęsie i że jego ciało rzucane jest w różnych kierunkach, co parę sekund. Dlatego tak się przy tej balustradzie kiwał i trząsł. Od razu też poinformował nas, że dotarliśmy do miasta siedmiu kościołów oraz że tu w Monselice znajduje się grób św.Walentego. Powiedział, że mieszka tu bardzo blisko, jakieś 200 m od kościoła i zaraz też zaprosił nas do swojego domu. W jego domu poznaliśmy jego żonę, Margeritę, którą pan Marek poznał w Budapeszcie w roku 1971 podczas pobytu na jakimś sympozjum naukowym. Margerita przywitała się z nami i od razu w wielkim piecu upiekła nam ogromne włoskie pizze, po jednej dla każdego.

Z rozmowy z Markiem wynikało, że mieszka tutaj od 1971 roku, ale od 15 lat cierpi na chorobę Parkinsona. Żona Margerita troskliwie opiekuje się nim w chorobie. W dalszym ciągu rozmowy okazało się, że Marek ma ten sam rocznik urodzenia co Staszek Ozdoba i poza tym obaj byli niemal sąsiadami, gdyż Marek urodził się w Wiśniowej, dużej wiosce na Kielecczyźnie, niecałe 2 km od miejsca urodzenia Staszka! Był synem młynarza, a do młyna jego ojca często zajeżdżał ojciec Staszka, aby zemleć ziarno na mąkę. Staszek tez czasem w dzieciństwie z ojcem do tego młyna zajeżdżał, więc musiał tam Marka widzieć. Chociaż obaj tego nie pamiętali, to jednak musieli się niejednokrotnie w dzieciństwie widywać.

Obiecaliśmy Markowi modlić się w jego intencji podczas naszej pielgrzymki. A Marek pokazal nam książki w języku włoskim, których był autorem. Głównie o Monselice, zamkach, kościołach, historii. Ze spojrzeń w kierunku Margerity oraz rozmów między nimi widać było wyraźnie, że mimo starszego już wieku stanowią oni zgraną parę i że Marek bardzo kocha swoją włoską żonę. Choroba Parkinsona, cudem napotkany Polak, Włochy, papież Jan Paweł II, też choroba Parkinsona.... Ach jakież znaki są nam tu dawane podczas pielgrzymki na beatyfikacje papieża. No i na dodatek ciągle jeszcze bliskość Wenecji i św.Marek....
----
Tego dnia otrzymałem z domu dobrą wiadomość: oto moja córka Gabrysia zdała dziś właśnie ostatni egzamin na studiach, egzamin dyplomowy - i od dzisiaj jest INŻYNIEREM! Polecałem ją w modlitwach św.Markowi, św.Antoniemu Padewskiemu i św.Walentemu...































































Dzień 39 - Piątek
1 IV 2011
Monselice - Rovigo



Rankiem Pani Margerita D. wręczyła nam na drogę zapakowane śniadanie i i okolo 8.30 pożegnaliśmy serdecznie Marka i Margerite - i udaliśmy się w dalsza drogę. Szliśmy wąskim poboczem dość ruchliwej szosy, przez Solesino i Stanghela, w kierunku Rovigo. W mieście tym było kilka parafii, ale my trafiliśmy akurat do kościoła pw.Madonna Pellegrina, co uznaliśmy za dobry znak. Tu o godz. 18.30 uczestniczyliśmy w Drodze Krzyżowej, a potem o 19.00 we mszy św.

Po mszy św. ks.proboszcz don Antonio, kiedy tylko dowiedział się, że dwaj pielgrzymi polscy idą na pieszo do Rzymu na beatyfikację papieża Jana Pawła II, zadzwonił zaraz do pewnego parafianina, wynajmującego mieszkania w typie hotelowym, pytając go, czy nie znalazłoby się jakieś miejsce dla Polaków u niego. Ten po 10 minutach przyjechał samochodem i zabrał nas do tego wynajmowanego mieszkania. Ksiądz lub Rada Parafialna ufundowali nam ten nocleg. Mieliśmy tu do dyspozycji kuchnię, łazienkę i pokój sypialny. Do własnej wyłącznej dyspozycji. Właściciel mieszkania zostawiając nas samych w tym mieszkaniu, powiedział, aby rankiem zatrzasnąć za sobą drzwi, gdy będziemy wychodzić. Tak więc Matka Boża Pielgrzymująca dziś zaopiekowała się nami.















































Dzień 40 - Sobota
2 IV 2011
Rovigo - gdzieś przed Portomaggiore



Dokonaliśmy istotnej zmiany kierunku naszego pielgrzymowania. Wybraliśmy kierunek na Rawennę, zamiast iść przez Florencję i Bolonię. Chcieliśmy iść jakimiś mniej uczęszczanymi drogami, bo mieliśmy już dość tych ruchliwych szos. Zaraz za Polesella zeszliśmy więc z trasy, którą pielgrzymował kiedyś O.Orecz z Frohnleiten. Przeszliśmy dziś bardzo duży odcinek drogi, ale jednak do Portomaggiore nie udało się dotrzeć. To było zbyt daleko. Postanowiliśmy więc przenocować "na trawie". Bylo ciepło, w dzień 22 stopnie a nad ranem 10 stopni, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Nocowaliśmy na trawiastym placu niezbyt daleko od kościoła, ale nazwy miejscowości nie zapisałem sobie.























Dzień 41 - Niedziela - 3 IV 2011
od gdzieś przed Portomaggiore - do gdzieś przed Ravenną


Dzisiaj pierwszy raz kontrolowali nas CARABINIERI. To nazwa policji włoskiej. Spisali nasze dokumenty, przeczytali zaświadczenie o tym, że jesteśmy pieszymi pielgrzymi i życzyli szczęśliwej drogi. Kontrolujący nas policjant powiedział, że papież Jan Paweł II był wielki i że wszyscy Włosi bardzo go kochali. On również.

Wieczorem znów chcieliśmy rozbić namiot na trawie tuż obok kościoła, ale zaledwie zdjęliśmy plecaki akurat w tym momencie nadjechał proboszcz tej Parafii i zaprosił nas na Plebanię. Wskazał nam salkę katechetyczną, w której możemy i powinniśmy spać, odradzając nam spanie w namiocie, ze względów bezpieczeństwa. Na stole mieliśmy do dyspozycji różne soki, wodę mineralną i coca-colę. Po bardzo upalnym dniu nastąpiło u mnie pierwsze przegrzanie organizmu i poczułem dreszcze. Ale sen pod dachem sprawił ulgę i szybko wyzdrowiałem.































Dzień 42 - Poniedziałek - 4 IV 2011
ok. Ravenny - Taibo


Znowu szlismy szosami tzn. raczej poboczami szos. Okolo godz. 20.00 doszliśmy do Taibo, zastaliśmy kościół i plebanie zamkniętą. Ponieważ było ciepło, postanowiliśmy nie czekać na powrót księdza i Staszek rozbił swój namiot w niewielkim lasku około 100 m od kościoła. Ja spałem początkowo na karimacie i w śpiworze na trawie pod drzewem ale gdy nad ranem zaczął padać deszcz musiałem się schronić w jego namiocie.























Dzień 43 - Wtorek - 5 IV 2011
Taibo - ok. 5 km przed S.Piero in Bagno


Zaraz po wyjściu na trase zaczęły się piękne widoki górskie. Szliśmy szosami nad głębokimi przepaściami, potem znów skrajem szosy bez pobocza. Minęliśmy Mercato Saraceno i Sarsina. Nasza szosa biegła tuż obok autostrady. Kiedy autostrada wpadała w tunel, my musieliśmy "nadrabiać", gdyż nasza szosa wspinała się serpentynami do góry a potem opadała. Jakieś 5 km przed S.Piero di Bagno znaleźliśmy nadającą się na nocleg łąkę, na której rozbiliśmy namiot, w miejscu nieco odległym od ulicy i niewidocznym. Nad ranem bylo dość zimno, ale mimo wszystko spałem sobie na trawie w śpiworze na karimacie, ubierając na siebie wszystko co mogłem. Dało się wytrzymać.















Dzień 44 - Środa - 6 IV 2011
ok. 5 km przed S.Piero in Bagno - Valsavignone


Już o 7.00 rano, nieco zziębnięci, opuściliśmy łąkę, na której spędziliśmy nocleg w namiocie i udaliśmy się w dalszą drogę. Minęliśmy S.Piero di Bagno i szliśmy szosą w górę krętymi serpentynami. Ale na szczęście szosa była niemal pusta, co kilka minut mijało nas jakieś pojedyncze auto. Po kilku nocach w namiocie lub na twardej podłodze - zamarzył nam się nocleg w łóżkach i z wygodami. A tak jest na pielgrzymce, że gdy odmawia się w drodze nieustannie różaniec i rozważa życie Pana Jezusa, nie myśląc wcale o sobie, wtedy On zajmuje się tobą i twoimi problemami. Ale nie wolno ani na chwilę tracić nadziei i przyjmować w pokorze wszystko co dzień przyniesie. I tak też było dzisiaj...

Nasza szosa wiła się serpentynami tuż obok autostrady, ale gdy tylko autostrada wpadała w tunel, wówczas nasza szosa wspinała się na szczyt góry, aby potem znów opadać w dół. Przeszliśmy tego dnia chyba z kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt mostów wiszących wysoko nad przepaściami. Widoki byly zachwycające, ale nie zawsze patrzyłem w dół, aby nie dostać zawrotu głowy. Mam jednak jakiś lęk wysokości. W końcu weszliśmy na jakąś drogę, zamkniętą dla ruchu kołowego, ale dostępną dla pieszych. Chyba jakieś dziesięć kilometrów szliśmy samotnie taką szosą w całkowitej ciszy, bez towarzystwa aut. Szosa zaczęła się teraz wić serpentynami w dół. W niektórych miejscach była do trzech czwartych szerokości zawalona kamieniami, które spadły z góry, ze skał. Zrobił się już wieczór i było szaro. Odmówiliśmy modlitwę o wstawiennictwo papieża Jana Pawła II, jak również świętego Piotra, pierwszego następcy Jezusa na ziemi.

No i stał się cud. Kiedy tylko zeszliśmy z góry, weszliśmy do jakiejś wioski. Szliśmy przez tę wioskę, modląc się w milczeniu, a wtem jakiś Włoch, pracujący w ogródku, zaczął coś tam do kogoś wykrzykiwać po włosku: "Liza, Liza, chyba Polacy idą szosą!". Zauważył te nasze małe biało-czerwone chorągiewki przyszyte do plecaków. I zaraz potem otwarło się okno i usłyszeliśmy polski głos: "Jesteście Polakami?". TAK - wykrzyknęliśmy razem ze Staszkiem. - No to chodźcie tutaj! - usłyszeliśmy.

Była to pani Elżbieta P., mieszkająca tutaj od 10 lat, opiekująca się domem pewnej włoskiej rodziny. Zaraz tez zaprosiła nas do środka i ulokowała w jednym z pokoi. Mogliśmy się wykąpać, oprać, ogolić, a na koniec zjedliśmy wspaniałą, pyszną polską kolację, a przed nią makaron z rosołem.

No i jak tu nie wierzyć w cuda i jak nie wierzyć w opiekę Jana Pawła II? Po prostu nie da się nie wierzyć!!! Od razu przypomniał mi się cud opisywany przez Dominika W. z Gdańska, który kilka lat temu pielgrzymował pieszo do Rzymu, do grobu Jana Pawła II i po zakończonej pielgrzymce zamierzał wracać do Polski autostopem. Po długim oczekiwaniu na stacji benzynowej, postanowił pomodlić się i prosić o pomoc i wstawiennictwo Jana Pawła II. Wtedy zaraz nadjechało jakieś auto, którego kierowca był Polakiem i z miejsca zaoferował podwiezienie do Polski. W drodze okazało się, że jechał on również do Gdańska i do tej samej dzielnicy, w której mieszkał Dominik.

Polacy nie powinni nigdy wątpić w stałą opiekę bł.Jana Pawła II i mogą zawsze go prosić o jego wstawiennictwo.



















































Dzień 45 - Czwartek - 7 IV 2011
Valsavignone - San Giustino


Po spożyciu śniadania, którym uraczyła nas pani Elżbieta (dostaliśmy też kanapki na drogę) wyszliśmy z jej gościnnego domu ok. 8.00. Szliśmy znów szosą o małym ruchu do Pieve di Santo Stefano, dlatego szło się nam wspaniale. Temperatura ok. 20 stopni.

W pewnym momencie, tuż za Pieve di Santo Stefano, stanęliśmy na rozstaju dróg, z którego wychodziły dwie nieoznakowane drogi. Nie wiedzieliśmy w którym kierunku iść. Wybrać źle, oznaczałoby, że musielibyśmy później wracać, może nawet wiele kilometrów. Chcieliśmy iść w kierunku Sansepolcro, ale nie było żadnego drogowskazu. Więc w którą stronę iść? I wtedy nieoczekiwanie nadjechał jakiś rowerzysta na rowerze wyścigowym, w niebieskim stroju kolarskim. Bez żadnego pytania z naszej strony powiedzial nam, ze najkrótsza i najlepsza droga do Sansepolcro to ta w lewo i wskazał ją ruchem ręki. Zaraz potem szybko odjechał na rowerze, a my ze Staszkiem jeszcze chyba minutę patrzyliśmy za nim, jak odjeżdżał, pędząc na swoim rowerze. No przecież nie pytalismy go wcale o drogę a on nam ją jednak wskazał. Czy ktoś kiedyś widział już anioła na rowerze?

Szybko dotarliśmy później do Sansepolcro a później o godz. 18.00 do San Giustino. Weszlismy do otwartego kościoła. Pomodliliśmy się krótko przed ołtarzem, a wtedy podeszła do nas pewna dość ładna kobieta, informując nas, że na poziomie niższym, w dolnej kaplicy kościoła, wystawiony jest Najświętszy Sakrament i powinniśmy zaraz tam pójść. Poszliśmy więc tam za nią... Ona uklękła i modliła się, adorując Najświętszy Sakrament przez jakieś dziesięć minut, a my wraz z nią. Potem kazała nam iść za sobą i zaprowadziła pod drzwi plebani, mówiąc, że mamy poczekać tutaj na księdza, który przyjdzie za kwadrans. I odeszła...

Gdy tak czekaliśmy na zapowiedzianego księdza, podjechała na rowerze jakaś inna kobieta, rzucając na schody kościoła dużą wiązkę gałązek oliwkowych. Po kilku minutach zjawił się ksiądz, któremu powiedzieliśmy, że na pieszo pielgrzymujemy z Polski do Rzymu na beatyfikację. Wtedy zaprowadził nas od razu nas do salki katechetycznej, wręczył klucz do niej i powiedział: - Tutaj się rozlokujcie! A ponieważ w poblizu byla kuchenka i toaleta, więc nie było problemu, aby zadbać o higienę.











































Dzień 46 - Piątek - 8 IV 2011
San Giustino - Montecastelii


Rankiem dwaj księża: Don Samuele i don Gino ugościli nas śniadaniem i udzielili nam błogosławieństwa na drogę. Don Gino wcisnął nam banknot 10 eurowy "na drobne wydatki w drodze". Przeszliśmy dziś ok. 30 km, docierając do Montecastelli. Ledwo co podeszliśmy pod drzwi kościoła parafialnego gdy dokładnie w tym samym momencie podjechał pod kościół ks.Graziano. Była chyba godzina 19.00. Ksiądz Graziano od razu "przekazał nas" pod opiekę swojej własnej mamy, Lidii, przesympatycznej i miłej kobiety, która odprowadziła nas do salki katechetycznej, w pobliżu której, tuż obok znajdowała się toaleta, była woda i bardzo dobre warunki do spania. Po chwili przyniosła nam ze swojego domu chleb, ryby, ser i wode mineralną. Znów mogliśmy więc spać pod dachem. I nie byliśmy głodni.



























































Dzień 47 - Sobota - 9 IV 2011
Montecasteli - Ponto Felcini


Przeszliśmy dzisiaj ok. 30 km w bardzo ładny, bezchmurny i upalny dzień ok. 25-27 stopni w cieniu. Ok. godz. 19.20 wieczorem zatrzymaliśmy się przy kościele w Ponte Felice, weszliśmy i uklęknęliśmy przed Najświętszym Sakramentem, wypowiadając na głos słowa dobrze znanej modlitwy: "Niechaj będzie pochwalony przenajświętszy Sakrament, teraz i zawsze i na wieki wieków Amen." I oto nagle, przy trzecim powtórzeniu tych słów, zza ołtarza wychyliły się nieoczekiwanie, jakby z cienia, trzy postacie, bez sutann, ale jak sie zaraz okazało, byli to księża. Jeden z nich to ksiądz don Alberto, Włoch, drugi to kleryk, don Marco, też Włoch, ale trzeci z nich okazał się być Polakiem! Był to ksiądz Robert, pracujący w tej Parafii. Kiedy po polsku pochwaliliśmy Najświętszy Sakrament, rozpoznał od razu, że jesteśmy Polakami i od razu zaprowadził nas na nocleg do salki katechetycznej. Wkrótce też na stole pojawiła się smaczna kolacja. Był zaraz obok prysznic i ciepła woda. Rankiem ma tu być msza św. o godz. 9.00. Niedzielna.



































Dzień 48 - Niedziela - 10 IV 2011
Ponte Felcino - Torgiano (Santa Croce)


Rankiem uczestniczyliśmy we mszy św. niedzielnej o godz. 9.00, a po mszy, ok. 10.00, wyruszyliśmy na trasę kolejnego dnia naszej pielgrzymki. Dzień był upalny, temperatura sięgała 27 stopni C, a widoki były dziś zachwycające. Szliśmy brzegiem rzeki Tevere, czyli Tybru, w tym kilka kilometrów szlakiem Via Francigena, czyli szlakiem św.Franciszka z Asyżu. Idąc ciągle przed do przodu, dotarliśmy niemal do Perugii, ale nie weszliśmy do miasta. Bajecznie pięknie wyglądało ono na wzgórzu. Wszystkie włoskie miasta położone na wzgórzach lub górach są z daleka bardzo piękne. Widzi się wtedy całe miasto jak na dłoni.

Tuż przed Perugią skreciliśmy w kierunku Torgiano. Tam w Torgiano podeszliśmy pod kościół, ale okazalo się, że jest on zamknięty. Nie było też proboszcza na plebanii, gdyż wyjechał gdzieś na kolację i nie było wiadomo, kiedy wróci. Była godz. 19.00. Na ulicy panował jednak jakiś gwar. Zaraz też, jakieś sto metrów od kościoła, dosłownie na środku ulicy, zobaczyliśmy stoły zastawione jadłem i napojami! Nagle zobaczyliśmy jakieś starsze małżeństwo, przechodzące obok nas i trzymające się za ręce. Starsza pani, trzymająca za rękę męża, odezwała się do nas: - Idźcie do tych stołów, jedzcie i pijcie, wszystko za darmo!

Podeszliśmy więc do tych suto zastawionych stołów i zaczęliśmy kosztować, smakować, jeść i pić, to co było przygotowane na stole. A były tam kanapki z różnym nadzieniem, wszelkie możliwe napoje, różne gatunki serów o cudownych smakach i szereg innych, nawet nieznanych nam potraw. Zapytałem jednego z Włochów, który stał obok mnie i jadł jakąś kanapkę, co tutaj się dzieje, dlaczego znajdują się tu stoły z jadłem rozmaitym, co to jest za okazja. Okazało się, że to święto flagi włoskiej, które tak sympatycznie obchodzone jest w całych Włoszech. Niosąc cała drogę przypięte do naszych plecaków małe flagi biało-czerwone, polskie, natrafiliśmy na święto flagi włoskiej!

Zaczęliśmy więc częstować się i jeść, razem z innymi Włochami i Włoszkami te przygotowane kanapki i inne smakołyki. Trwało to może z pół godziny. Kiedy tak podjedliśmy smacznie i zaspokoili nasz głód, zauważyliśmy, że pod kościół podjechała jakaś kobieta samochodem. Kiedy wysiadała z samochodu i otwierała drzwi plebanii, czy tez może raczej do budynku katechetycznego, podszedłem do niej i poinformowałem, że jesteśmy pieszymi pielgrzymami z Polski, zmierzającymi pieszo na beatyfikację papieża Jana Pawła II. Powiedziała, że proboszcza teraz nie ma, gdyż jest gdzieś tam na kolacji, ale ona zaraz do niego zadzwoni. Po pięciu minutach wróciła i poinformowała nas, że proboszcz polecił jej, aby nas zawiozła swoim samochodem na nocleg do Domu Parafialnego w pobliskim Santa Croce.

W Santa Croce, przy kościele św.Krzyża znajdował się duży dom parafialny, całkiem dzisiaj pusty. Tam przejął nas pod opiekę pewien Włoch, mieszkaniec Santa Croce, mieszkający w tej miejscowości. Zaraz też zaprowadził nas on do tego Domu i pokazał nam tam aż cztery puste pokoje, łazienkę i wszystko, co potrzeba pielgrzymowi. Zostawił nas też zaraz samych i powiedział, że powinniśmy rankiem zatrzasnąć drzwi za sobą, gdy będziemy wychodzić w dalszą drogę. Do dyspozycji były tu jedynie napoje, więc zrozumieliśmy, że ta wcześniejsza, nieoczekiwana kolacja, na ulicy, miała istotne znaczenie dla naszej kondycji fizycznej.

Mieliśmy więc ze Staszkiem cztery duże pokoje do dyspozycji, a więc zajęliśmy tym razem pokoje oddalone od siebie maksymalnie, aby każdy z nas mógł sobie chrapać do woli, nie zakłócając sobie wzajemnie swoim chrapaniem snu. Tego dnia w Santa Croce było jakieś święto związane ze Świętym Krzyżem (tak brzmi nazwa kościoła i miejscowosci), ale niezbyt dokładnie zrozumiałem tego po włosku. Może był to Odpust a może tylko jakiś festyn parafialny.



























































Dzień 49 - Poniedziałek
Torgiano(Santa Croce)- Pian di Porto (k.Todi)


Rankiem wyszliśmy o 7.00 rano i w średniej temperaturze dnia ok. 24 stopni C, idąc najpierw przez wspaniałe i kolorowe okolice Torgiano, wyszliśmy wkrótce z niego i doszliśmy do pięknego miasta Deruta, słynącego na cały świat z pięknej włoskiej porcelany, w którym za szybami setek sklepów widzieliśmy ogromne ilości wspaniałych naczyń i wyrobów ceramicznych, pięknie pomalowanych w różne kolorowe wzory. Przeważał kolor niebieski. Nawet stolik na skwerku przy ulicy i krzesła były pokryte wzorami ceramicznymi. Na takim zdobionym stole zjedliśmy nasze śniadanie, czyli chleb i mleko, które kupiliśmy w mieście.

Po wyjsciu z Deruty szlismy zwykłą szosą, która biegła równolegle do autostrady przez Casalina, Collepepe, aż dotarliśmy do Pontiero. Podeszliśmy pod kościół i wtedy nieoczekiwanie wyszedł do nas kapłan, don Fernando V. Kiedy tylko usłyszał on od nas, że jesteśmy pielgrzymami, zdążającymi pieszo do Rzymu na beatyfikacje papieża Jana Pawła II, natychmiast zawiózł nas swoim samochodem do odległego o dwa kilometry Pian di Porto. Tutaj bowiem znajdował się budynek należący do tego kościoła, a pani Pina, chyba kucharka, zaraz przyniosła nam kolację. Dla nas był to kolejny cud i owoc modlitwy o pomoc do błogosławionego Jana Pawla II.

I znowu mieliśmy tu dwie sale do dyspozycji, a więc kolejny raz każdy z nas mógł w nocy chrapać sobie do woli we własnym pokoju. A z pokoju, w którym spaliśmy, prowadziły drzwi wprost do kościoła, więc tam mogliśmy odmówić nocną modlitwę, przed ołtarzem, po ciemku, ale ciemność rozświetlała lampka paląca się przed Najświętszym Sakramentem.



















































Dzień 50 - Wtorek - 12 IV 2011
Pian di Porto - San Faustino


Pani Pina rankiem przyniosła nam śniadanie i kawę oraz kanapki na drogę. Po śniadaniu około godziny ósmej wyruszyliśmy w drogę. Temperatura w dzień wynosiła około 22 stopnie w dzień, było bezchmurnie, oglądaliśmy przepiękne widoki i krajobrazy po drodze, tak że aż się chciało modlić i dziękować Bogu za ten piękny świat.

Dziś w drodze często odpoczywaliśmy, bo coraz bardziej zaczęliśmy uświadamiać sobie fakt, że idziemy "za szybko". Do Rzymu mamy coraz to bliżej, już chyba tylko ze 160 kilometrów, czyli jakieś dziesięć procent naszej drogi. A dziewięćdziesiąt procent jest już za nami. Staszek szczególnie mocno polecał dziś nas obu opiece świętej Faustyny, gdyż mieszka przecież w parafii pw.Miłosierdzia Bożego. A ja modliłem się również o to, aby dzisiejszy nocleg związany był z jakąś niespodzianką, aby to może była jakaś cela klasztorna, lub jakieś miejsce szczególne. No i modlitwy nas obu zostały wysłuchane!

Nagle zobaczyliśmy przed sobą napis mówiący, że tu jest miejscowość San Faustino, a Staszek uradowany zawołał: - Tutaj nocujemy, bo to święta Faustyna! Trochę go jednak przygasiłem, mówiąc, że Faustino to po włosku raczej Faustyn, a nie Faustyna, ale wszystko jedno, niech będzie i Faustyn, jeśli nie ma ma Faustyny. Weszlismy więc do "Świętego Faustyna" i zaczęliśmy tu szukać kościoła, ale odnaleziony wkrótce mały kościółek był zamknięty. Jakaś Włoszka, mieszkająca w tej miejscowości poinformowała nas, że nieco dalej znajduje się opactwo świętego Faustyna, w którym mieszka i przebywa jakaś wspólnota młodych ludzi. Poszliśmy więc tam, a tam zastaliśmy duży budynek mieszkalny oraz w pobliżu jakieś zrujnowane budynki i gromadę młodych ludzi, pracujących tu w pocie czoła, naprawiających dach budynku, lub pracujących na dole, w otoczeniu opactwa. Troje ludzi gdzieś niosło jakąś długą drabinę dachową, inni z miotłami i grabiami zamiatali duże podwórko, każdy coś robił. Pomyślałem sobie, że może to jacyś bracia zakonni w roboczych ubraniach, podczas codziennej pracy.

Okazało się jednak szybko, że nie byli to bracia zakonni. Od jednego z nich dowiedziałem się, że to wspólnota młodych ludzi "z problemami", a więc narkomani, alkoholicy, hazardziści, ludzie z depresją i różnymi innymi problemami. Sami mężczyźni. Z Włoch, Słowenii, Serbii, Tunezji, Francji... Tutaj mieszkają i pracują pod opieką kapłana, aby uwolnić sie od swojego uzależnienia czy zniewolenia, takiego czy innego. Przywitali nas tu bardzo serdecznie, wskazali nam pokój do spania, w którym było chyba ze sześć łóżek, piętrowych, a pokój przypominał celę klasztorną. Te piętrowe łózka przypominały nam schroniska dla pielgrzymów w Hiszpanii, czyli tzw. albergue. Pokazano nam też zaraz, gdzie znajduje się prysznic, łazienka i zaproszono na wspólną kolację, która miała się rozpocząć już za pół godziny.

Nadjechał też wkrótce kapłan, don Francesco, opiekujący się tą wspólnotą, przywitał się z nami i zaraz po około pięciu minutach odjechał, gdyż musiał jechać do chorego z Panem Jezusem. Obiecał, że przyjedzie nazajutrz rankiem. No i po chwili rozpoczęła się wspólna kolacja z udziałem czternastu chyba członków tej wspólnoty, jednego opiekuna wolontariusza i naszej dwójki pielgrzymów. Ta wspólnota stanowiła coś w rodzaju "Cenacolo", o którym często opowiadała mi pani Helena Ł. z mojej parafii.

Kolację przygotowali sami członkowie tej wspólnoty, utrzymywanej przez miejscowy CARITAS. Codziennie sami przygotowują sobie wszystkie posiłki. Dwóch z nich jest na stałe oddelegowanych do kuchni, aby w ten sposób służyć całej wspólnocie. Kolacja zaczęła się wspólną modlitwą, a podczas jej spożywania byliśmy obaj ze Staszkiem wypytywani o szczegóły naszego pielgrzymowania. Opowiadałem po angielsku a oni tlumaczyli to na włoski, słoweński i inne jezyki. Po kolacji mycie i przygotowanie się do snu. Od 22.00 obowiązywała cisza nocna i światła musiały być wygaszone. A jutro pobudka ma być o godz. 5.30.







































Dzień 51 - Środa - 13 IV 2011
San Faustino - Narni


Rankiem już o godzinie 5.30 była pobudka dla wszystkich, potem mycie i o 6.00 jutrznia w małym kościele, którą pod przewodnictwem wolontariusza prowadzili sami członkowie tej młodej wspólnoty, ludzi w wieku 20 - 30 lat. Modlitwa Jutrzni odbywała się "na głosy", pod przewodnictwem Luca, wolontariusza z Caritasu, który tu zastępował kapłana don Francisko. Odbywała się ta jutrznia w pięknej scenerii starego, XII-wiecznego kościoła, w prezbiterium, tuż obok Najświętszego Sakramentu. Staszek nie miał wątpliwości, że tu przyprowadzila nas św.Faustyna.

Po jutrzni zaproszono nas na wspólne śniadanie, podczas którego znów opowiadaliśmy nasze pielgrzymkowe przygody. A od nich dowiedzieliśmy się, że oni tu w tej swojej wspólnocie razem pracują, ale nigdy nie oglądają telewizji, nie czytają żadnych gazet i są odcięci od świata dużo bardziej niż zakonnicy. Obowiązuje ścisła reguła, która prowadzi po roku, czy kilku latach, do pełnego wyzwolenia z nałogów.

O 7.30 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Pierwszy odcinek drogi był mokry i deszczowy, aż do Asquaparta, ale później szybko się wypogodziło. Odpoczywaliśmy już na suchej trawie zaraz za Asquaparta, nie spiesząc się zbytnio, gdyż do Rzymu jest już bardzo blisko. Doszliśmy do Narni i zatrzymaliśmy się przy sanktuarium Madonna del Porte. Z noclegiem nie było kłopotu. Zarejestrowano nas jako pielgrzymów i mieliśmy do dyspozycji duży pokój z dwoma łóżkami, była też łazienka i prysznic, dostaliśmy pościel i wodę do picia. Proboszcz ma tu do pomocy czarnoskórego kapłana, który się nami tu cały czas opiekował i wszystko nam objaśniał.



















































Dzień 52 - Czwartek - 14 IV 2011
Narni - Otricoli


Rankiem o 7.30 uczestniczyliśmy we mszy św., a mszę św. odprawiał wspomniany poprzednio czarnoskóry kapłan. Dziś znów krótki odcinek, ok. 20 km, tylko tyle, ponieważ mamy duży zapas czasu i musimy "oszczędzać" te ostatnie kilometry, które pozostały nam jeszcze do Rzymu. Podczas drogi w modlitwie różańcowej prosiliśmy szczególnie Matkę Bożą Częstochowską o jej wstawiennictwo w znalezieniu dziś noclegu oraz w intencjach nam powierzonych.

Tym razem dzień był chłodny, lekko padał deszcz, później przestał. Dotarliśmy pod wieczór do miejscowości Otricoli i wspięliśmy się krętymi uliczkami do centrum miasteczka, które znajdowało się dość wysoko na górze. I oto nagle, kiedy szliśmy już wąską uliczką tego miasteczka pojawiła się przed nami jakaż wysoka zakonnica w niebieskim habicie. Odwróciła się do nas i uśmiechnęła. Była to czarnoskóra ładna zakonnica, a jej uśmiech był promienny jak Słońce. Poszlismy więc za nią.

Po przejściu około stu metrów znaleźliśmy się przed kościołem. Był to kościół Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny. "Pewnie szukacie noclegu" - odezwała się do nas po włosku. Ponieważ jednak nie zrozumiałem jej pytania, ona lekko przechyliła głowę opierając ją o dłonie, pokazując łatwy do zrozumienia gest zasypiania. Potwierdziliśmy natychmiast, mówiąc jej, że tak jest dokładnie, że szukamy noclegu, że jesteśmy Polakami, pielgrzymującymi pieszo do Rzymu, na beatyfikację papieża Jana Pawła II.

Wtedy ta czarna siostra poprosiła nas, abyśmy poszli za nią, a ona nas zaprowadzi do salki, w której będziemy mogli przenocować. Ale po drodze zachęcała nas, abyśmy jej zaśpiewali po polsku Czarną Madonnę. Gdy tylko zaczęliśmy śpiewać, ona też śpiewała z nami, ale po włosku a potem po hiszpańsku i po francusku. Powiedziała, że umie też śpiewać tę pieśń po hebrajsku. Na pytanie "skąd zna tyle języków", tylko się uśmiechnęła i odpowiedziała, że zna różne języki. Zaraz też zapytałem ją, czy była już kiedyś w Częstochowie, na Jasnej Górze, a ona odpowiedziała, że TAK, że "jakże mogłaby tam nie być". Zaprowadziła nas do salki katechetycznej, potem przytaszczyła nam dwa wygodne grube materace do spania, pokazała gdzie znajduje się prysznic, łazienka i kuchnia. Życzyła nam dobrej nocy i poszła. Gdy odchodziła, zdążyłem się zapytać ją, jak ma na imię. Odpowiedziała, że ma na imię MARIJA, ale zabrzmiało ono jak MARYJA i znowu się uśmiechnęła. I znów zauważyliśmy jaka byłą ładna.

A kiedy już odeszła, nagle obaj ze Staszkiem uświadomiliśmy sobie, ze przecież dziś w drodze prosiliśmy o pomoc Matkę Bożą Częstochowska, czyli Czarną Madonnę... Prosiliśmy, więc przyszła i pomogła! Takie zdarzenia mogą się dziać tylko na pielgrzymkach. To jest nie do opisania - co nas tu każdego dnia spotyka! Jedno takie zdarzenie można potraktować jako przypadek, zrządzenie losu, ale jak potraktować taką serię "przypadkow"??































Dzień 53 - Piątek - 15 IV 2011
Otricoli - Civita Castellana


Wyszliśmy w drogę o godz. 7.30 i gdyby nie liczyć ośmiokilometrowego błądzenia przed Civita Castellana, to nasza dzisiejsza droga to wyniosłaby zaledwie kilkanaście kilometrów. Przyszliśmy do kościoła o godz. 17.30 i wkrótce rozpoczęła się Droga Krzyżowa. Postawiliśmy nasze plecaki obok ławek i wzięliśmy udział w rozważaniach Drogi Krzyżowej. Kapłan czytał rozważania poszczególnych stacji a ludzie na zmianę dźwigali krzyż od stacji do stacji. Przypomniało mi się, że to dziś właśnie z mojej wrocławskiej Parafii pw.św.Maksymiliana Marii Kolbego ma wyruszyć ulicami miasta procesja Drogi Krzyżowej. Od lat już uczestniczyłem w niej każdego roku, a teraz byłem tak daleko od domu. Wyszedłem więc z ławki kościelnej i ustawiłem się w kolejce osób, które miały dźwigać krzyż od stacji do kolejnej stacji. Moja kolej na dźwiganie krzyża przypadła przy siódmej stacji, ale miejscowi parafianie chyba zauważyli, że ktoś obcy dźwiga krzyż i... pozwolili mi go nieść przez sześć kolejnych stacji, aż do stacji dwunastej. Dopiero przy trzynastej stacji ktoś podszedł, aby mnie wymienić i ponieść krzyż dalej.

Po zakończeniu Drogi Krzyżowej wzięliśmy udział we mszy św., a po niej zaraz poszedłem do zakrystii zapytać o możliwość noclegu tutaj. Nie było z tym żadnego problemu i znów otrzymaliśmy salkę katechetyczną do dyspozycji, w której mogliśmy spać, z dostępem do łazienki, WC i prysznica. Nie zapisałem sobie imienia ani nazwiska ks.proboszcza. Około 20.30 poszliśmy już spać.











































Dzień 54 - Sobota - 16 IV 2011
Civita Castellana - Rignano Flaminio


Podziękowaliśmy ksiedzu rankiem za nocleg i wyszliśmy na trasę o godz. 7.45. Tego dnia przeszliśmy zaledwie około 18 km, gdyż Rzym jest coraz to bliżej. Około godz. 15.00 kupiliśmy tradycyjnie już w jakimś hipermarkecie po drodze chleb i mleko, nasz obiad codzienny. Spożyliśmy ten obiad w parku i poszukaliśmy kościoła w pobliżu, w miejscowości Rignano Flaminio. Był to kościół pw.S.Vincenzo i S.Anastasio, obsługiwany przez O.salezjanów i wielki portret ks.Jana Bosko był zawieszony na budynku plebanii. Ks.proboszcz wskazał nam miejsce do spania w salce katechetycznej, zostawiliśmy w niej plecaki i poszliśmy zaraz na mszę św. o godz. 18.00, z czytaniem Męki Pańskiej.

Sobotnia wieczorna liturgia z Niedzieli Palmowej rozpoczęła się na placu przed kościołem. Na początku był obrzęd poświęcenia gałązek oliwkowych, potem były czytania z Pisma św. a następnie ludzie wzięli do rąk gałązki oliwkowe i weszli z nimi procesyjnie do kościoła, a kapłan szedł na końcu procesji. W tym momencie przypomniało mi się, że dokładnie rok wcześniej uczestniczyłem w procesji z palmami również za granicą, w Czechach, w sanktuarium w Czeskim Dubie, podczas naszego weekendowego dwudniowego przejścia szlakiem św.Jakuba w Czechach. Tu, po wejściu do kościoła, nastąpił ciąg dalszy uroczystej liturgii, podczas której kapłan na zmianę z ludźmi recytowali Mękę Pańską. Wierni mieli w rękach teksty Męki Pańskiej z zaznaczonymi kolorowo fragmentami, które oni sami mieli odczytywać na głos. Recytowali na zmianę z kapłanem i lektorem. Po mszy św. udaliśmy się na odpoczynek do naszej salki, w ktorej na honorowym miejscu wisiał portret bł. papieża Jana Pawła II.











































Dzień 55 - Niedziela - 17 IV 2011
Rignano Flaminio - Riano


Niedziela Palmowa i bliskość Rzymu sprawiły, że mogliśmy dziś nieco dłużej pospać. Ranna msza sw. byłą tu bowiem o godz. 9.00. I znów, podobnie jak wczoraj, czytanie Męki Pańskiej i procesja z gałązkami oliwkowymi. Po mszy św. wyszliśmy na trasę pielgrzymki i przeszliśmy zaledwie 15 km. Nie chcemy się zbytnio spieszyć do Rzymu, gdyż mamy duży zapas czasu, a ceny w Rzymie mogą byc przecież wysokie i kto wie, czy również noclegi. Temperatura dziś wynosi 21 stopni i jest ładny słoneczny dzień. Szliśmy tak sobie poboczem szosy mając ogromną nadzieję, że przy niedzieli, w dzień wolny od pracy nie będzie dużego ruchu. No i faktycznie wielkich tirów i ciężarówek nie było wcale, za to byłą cała masa pędzących bardzo szybko motocykli, niektóre z nich pędziły pewnie ponad 200 km na godzinę. To było jeszcze bardziej uciążliwe od samochodów ciężarowych i tirów.

Dotarliśmy do miejscowości Riano i weszliśmy do kościoła, pw.św.Michała Archanioła. Razem na głos pochwaliliśmy Najświętszy Sakrament po polsku i gdy powtarzaliśmy po raz trzeci słowa "Niechaj będzie pochwalony Przenajświętszy Sakrament....", wtedy stał się cud. Z tyłu kościoła podszedł do nas pewien człowiek, który jak się okazało miał pod szyja koloratkę, a więc był to kapłan. Nie zwróciliśmy na niego uwagi wchodząc od drzwi kościoła, gdyż tylko sprzątał z posadzki gałązki oliwne, którymi zasłany był kościół. Podszedł teraz do nas z uśmiechem na twarzy, w zwykłym ubraniu, bez sutanny, ale z tą koloratką pod szyją i odezwał się do nas w czystej polszczyźnie: "Jak dobrze jest usłyszeć polską mowę!". Okazało się, że jest to pracujący tutaj polski kapłan, Ryszard, Polak, ktory niegdyś uczył się i przebywał we Wroclawiu i to na ulicy Ołbińskiej! Tu muszę dodać, że jeden z moich bardzo dobrych znajomych i kolegów, też Ryszard, z Wrocławia, śpiewa w Chórze w kościele pw.Opieki św.Józefa, właśnie przy ulicy Ołbińskiej we Wrocławiu! Rysiek dobrze wie o mojej pielgrzymce i pewnie czasem też modli się o to, abym szczęśliwie doszedł do Rzymu. Więc mam tutaj też Ryszarda, też z ulicy Ołbińskiej, też z Wrocławia, a na dodatek - kapłana! Kolejny dziwny zbieg okoliczności.

Ksiądz Ryszard zaraz też się nami zaopiekował bardzo troskliwie i serdecznie. Zaprowadził nas do klasztoru, w którym mieścił się również Dom Pielgrzyma, w którym przebywali i nocowali również studenci różnych uczelni i fakultetow teologicznych rzymskich. Wszystkimi lokatorami opiekowały się tu siostry zakonne, a jedna z nich natychmiast zaprowadziła nas do pokoju, w którym mieliśmy spędzić noc. Po krótkim czasie przybył do naszego pokoju ksiądz Ryszard, osobiście przynosząc nam ciasto i napoje. Zaprosił nas też ma kolację o godz. 19.00. Pokój mieliśmy tu bardzo wygodny, z łóżkami, prysznicem i wygodami.

Jeszcze przed kolacją zdążyliśmy zjeść to ciasto przyniesione przez księdza Ryszarda i wziąć prysznic. Potem poszliśmy na kolację, którą jedliśmy w towarzystwie kilku księży włoskich oraz kilku studentów (doktorantów), m.in. bardzo towarzyskiego i miłego Władymira z Tarnopola, który robił nam zdjęcia, a po kolacji oprowadził nas po całym otoczeniu tego klasztoru i Domu Pielgrzyma. Jak się okazało w trakcie oprowadzania, studenci (doktoranci) mają tu oprócz nauki również inne obowiązki, w tym co nieco pracy fizycznej. Władymir pokazał nam plantację bobu w ogródku, która on sam się tutaj opiekuje!



















































Dzień 56 - Poniedziałek - 18 IV 2011
Riano - Prima Porta


Najpierw o siódmej rano uczestniczyliśmy w przepięknej Jutrzni "na głosy" z udziałem Sióstr Misjonarek Miłosierdzia. Potem o godz. 7.30 wzięliśmy udział we mszy św. i zaraz po niej poszliśmy na śniadanie wraz z księdzem Ryszardem. Na trasę wyruszyliśmy dopiero o godzinie dziewiątej. Ksiądz Ryszard poinformował nas, że jeżeli mamy zamiar iść przez Prima Porta, to tam właśnie znajduje się klasztor O.Paulinów, w którym pracują i służą Bogu polscy paulini. Do Prima Porta (Pierwsza Brama, czyli niemal przedmieście Rzymu) było bardzo blisko, ale nie chcieliśmy jeszcze wkraczać do Rzymu, więc postanowiliśmy zatrzymać się w klasztorze O.Paulinów, jeśli tylko zechcą nas przyjąć.

To było zaledwie piętnaście kilometrów, ale za to bardzo trudną do maszerowania i niesłychanie ruchliwą szosą. Szliśmy bardzo powoli, często odpoczywając po drodze. W pewnej chwili poszliśmy nie tak jak trzeba i weszliśmy nieopatrznie na szosę szybkiego ruchu, na której znajdowały się tunele. Nam nie chciało się już zawracać i weszliśmy w pierwszy tunel, który okazał się być bardzo krótki, gdzieś około 200 m. Szliśmy w nim wąskim chodnikiem brzegiem tunelu a obok nas mknęły bardzo szybko samochody. Ponieważ udało się go przebyć bezproblemowo, więc chociaż mieliśmy świadomość, że pieszym do tunelu wstęp jest zabroniony, to jednak weszliśmy w drugi tunel, o którym przypuszczaliśmy, że też będzie podobnie krótki. Niestety, tym razem nasze nadzieje nie spełniły się, a tunel liczył pewnie ponad półtora kilometra długości. Jego pobocze miało zaledwie jakieś 60 cm szerokości, a szosą w tym tunelu mknęły tysiące aut z ogromną szybkością, pewnie grubo powyżej 150 km na godzinę. Wracać się nie miało już sensu, oczekiwaliśmy bowiem co chwila jego zakończenia, ale cały czas bezskutecznie. Na szczęście nie było żadnej policji, tylko od czasu do czasu niektóre samochody trąbiły na nas ostrzegawczo, dając nam znak, że weszliśmy tu nielegalnie. Spoceni i zestresowani wyszliśmy w końcu tego tunelu i wkrótce dotarliśmy do Prima Porta.

Dotarliśmy do kościoła, znajdującego się bardzo blisko dworca kolejowego. Konwent O.Paulinów znajdował się z tylu, zaraz za kościołem. Zaraz też okazało się, że większość paulinów stanowią tutaj Polacy. Ale był też wśród nich jeden Łotysz i aż trzech Australijczyków! Ksiądz proboszcz (jednocześnie przeor klasztoru) przydzielił nam pokój gościnny, a wieczorem do pokoju przyniesiono nam kolację. W klasztorach paulińskich na całym świecie językiem oficjalnym wspólnoty jest język polski i wszyscy ojcowie i bracie zakonni, którzy go nie znają, muszą się go uczyć i go znać! Aż miło było posłuchać, jak rodowici Australijczycy biegle mówią po polsku. Język polski jest esperantem wszystkich Paulinów a świecie! I tutaj właśnie, u polskich Paulinów, spędziliśmy naszą ostatnią już noc PRZED wejściem do Rzymu, do Bazyliki świętego Piotra i do Grobu błogosławionego papieża Jana Pawla II. A w klasztorze trwały już generalne porządki i prace przygotowawcze przed zbliżającym się Triduum Paschalnym. A my całe Triduum spędzimy w Rzymie!





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz