22 II - 5 V 2011
Poniżej, w postach bloga znajdują się opisy przejść pieszych z Wrocławia do Rzymu na beatyfikację (2011) oraz na kanonizacje (2014) papieża Jana Pawła II.
Poniżej, w postach bloga znajdują się opisy przejść pieszych z Wrocławia do Rzymu na beatyfikację (2011) oraz na kanonizacje (2014) papieża Jana Pawła II.
Aby pójść na pieszą pielgrzymką o długości ok. 1500-1600 km i to na dodatek w zimie, trzeba mieć ważne powody i solidne motywacje. Ale przecież już w dawnych wiekach pielgrzymowali pątnicy do trzech najważniejszych miejsc świętych:
- do Grobu Pańskiego w Jerozolimie
- do Grobów św.Apostołów Piotra i Pawła w Rzymie
- do Grobu św.Apostoła Jakuba w Santiago de Compostela w Hiszpanii
Jeżeli w tych niebezpiecznych dla pielgrzymów czasach miliony chrześcijan pielgrzymowało do świętych miejsc pieszo, to dlaczego nie mogliby tego robić w XXI wieku, kiedy jest o wiele bezpieczniej i można nawet wrócić do domu samolotem?
W jakimś stopniu moje imię i nazwisko, jakie przypadło mi nosić od urodzenia, zobowiązywało mnie do podjęcia kiedyś w życiu trudu takiej pielgrzymki.
Poza tym poczułem w swoim sercu ogromna potrzebę pójścia i podziękowania papieżowi Janowi Pawłowi II za to wszystko co uczynił dobrego dla mnie i mojej Ojczyzny. Za to, że mogę żyć w wolnym kraju. A ponieważ byłem obecny na wszystkich spotkaniach z Ojcem św. w Polsce, podczas jego pielgrzymek do Ojczyzny, więc teraz postanowiłem podziękować mu za to wszystko przez trud pieszej pielgrzymki do jego Grobu i przybycia na Jego beatyfikację.
Swoja decyzję podjąłem zaraz po ogłoszeniu daty beatyfikacji, godzinę po tym, gdy dowiedziałem się, że Staszek Ozdoba i Andrzej Kofluk wybierają się pieszo na beatyfikację.
Nie obawiałem się trudu pielgrzymki i wierzyłem głęboko, że wszystko pójdzie dobrze, gdyż wierzyłem we wstawiennictwo za nas u Boga zarówno Jana Pawła II jak i świętego Jakuba. Przecież Jan Paweł II też był pielgrzymem i to jakim Pielgrzymem!
Miałem też poza sobą doświadczenie pół roku wcześniej zakończonej, 900 km liczącej pieszej pielgrzymki do Grobu św.Jakuba w Hiszpanii, z Saint Jean we Francji do Santiago de Compostela, Finisterry i Muxii. Nie tak długiej, jak pielgrzymką Staszka i Andrzeja, ale 900 km to też miało znaczenie psychiczne, to przecież było 40 dni wędrowania. Po takiej pielgrzymce, po tym camino, łatwiej mi było podjąć decyzję.
Termin tej pielgrzymki był niezwykły. Ponieważ wyznaczono termin beatyfikacji papieża Jana Pawła II na dzień 1 maja 2011, więc aby przyjść na czas, a nawet z pewnym zapasem czasu, ze względu różne możliwe przeszkody w drodze, trzeba było wyjść już w lutym! Do przebycia było przecież około 1600 km - biorąc pod uwagę fakt, że zamierzałem iść przez Słowenię! Ostatecznie wybrałem za najlepszy termin wyjścia dzień 22 lutego: w kościele jest ten dzień obchodzony jako Święto Katedry św.Piotra w Rzymie. Data 22 lutego wydała mi się być odpowiednia, gdyż było to 68 dni do czasu beatyfikacji, a zatem był pewien zapas dni, "na wszelką okoliczność".
Na kilka dni przed wyruszeniem w drogę udaliśmy się do biskupa Edwarda Janiaka po specjalne błogosławieństwo na drogę i byliśmy gotowi do wymarszu. W czasie ostatnich przygotowań do wyjścia nie odczuwałem żadnego strachu ani obawy. Tak bardzo uwierzyłem, że z pomocą Boża dotrę szczęśliwie do Wiecznego Miasta, że kompletnie zapomniałem o przygotowaniu i zabraniu na drogę jakichkolwiek pomocy medycznych: plastrów, bandaży, kremów, maści... I okazało się, że nie były wcale potrzebne, a ich brak w plecaku uświadomiłem sobie właściwie dopiero w Słowenii. Okazało się, że również Staszek nie zabierał w drogę żadnych plastrów ani bandaży.
Zanim jednak wyruszyłem na pielgrzymkę, podjąłem pewne postanowienia dotyczące mojego zachowania i stylu pielgrzymowania. Nazwałem je "regułami". Była to jakby Konstytucja Pielgrzymki Pieszej do Rzymu. Oto reguły zawarte w tej konstytucji pielgrzymkowej:
Zachowywać się w czasie pielgrzymki jak małe Dziecko Boże, tzn. całkowicie zdać się na pomoc Bożą w czasie pielgrzymowania. Ta reguła jest bardzo mocno zaakcentowania w Księdze Wyjścia, w opisie 40-letniej wędrówki Żydów do Ziemi Obiecanej. Żydzi mieli nakazane, aby żywić się manną, która "spada z nieba". I nie wolno im było zbierać więcej, aniżeli byli w stanie zjeść w ciągu jednego dnia. Nie wolno było robić sobie zapasów na jutro. Kto zrobił sobie zapasy, temu manna "gniła" i psuła się. Jedynie w przeddzień szabatu wolno im było zebrać podwójną ilość manny. I jedynie wtedy manna się nie psuła.
Bóg, jako prawdziwy i kochający Ojciec - troszczy się o potrzeby swoich Dzieci. Czyż ziemscy rodzice nie troszczą się o swoje dzieci, zwłaszcza wtedy kiedy są jeszcze małe? Żadne trzy czy czteroletnie dziecko nie odkłada kromki chleba "na jutro", gdyż jutro ojciec i matka podadzą nową kromkę chleba... Jutro też będą mnie kochać… po cóż więc robić zapasy? Jeśli ziemscy rodzice tak troszczą się o swoje dzieci, to cóż dopiero Bóg? "Nie martwcie się życie swoje, co jeść i co pić będziecie..." - to kwintesencja reguły pierwszej. Może w życiu trudna do spełnienia, ale na pielgrzymce - najbardziej owocna i skuteczna.
POKÓJ W SERCU. Miałem ogromne szczęście mieć za towarzysza mojej pielgrzymki Staszka Ozdobę, człowieka o ogromnej pokorze i darze pokoju serca. Nigdy w czasie naszej wspólnej wędrówki nie pokłóciliśmy się ani też nie obwinialiśmy o nic. Wszystko uzgadnialiśmy razem, tak że w rezultacie nasze wspólne modlitwy miały charakter "gdzie dwóch albo trzech ZGODNIE prosić będzie o coś, to Bóg ich wysłucha". Przez te 57 dni pielgrzymowania oraz później w czasie pobytu w Rzymie nie mieliśmy nawet odrobiny żalu do siebie, ani najmniejszej nawet pretensji.
Swój 11-kilogramowy plecak nazywałem umownie "plecakiem niewiary". Gdyby moja wiara była "jak ziarnko gorczycy", żaden plecak nie byłby mi w drodze potrzebny ani też żadne pieniądze. Bo wszystko otrzymałbym od dobrego Boga "za darmo". Ponieważ jednak moja wiara daleka jest od owego "ziarna gorczycy, więc muszę dźwigać na plecach tę swoją niewiarę. A może to ciężar własnych grzechów, które tę moją wiarę tak osłabiają? Moja "niewiara" waży więc 11 kg, a wiara nie ważyłaby przecież nic. To warte zastanowienia...
Najważniejsza forma wspierania (sponsoringu) pątnika w czasie pielgrzymki to z pewnością modlitwa za niego. Ale oprócz modlitwy ważne jest też wsparcie materialne lub nawet finansowe. W Średniowieczu był zwyczaj, że wioski i miasta wyposażały pielgrzymów „na drogę” w środki materialne i finansowe, potrzebne w czasie długotrwałej wędrówki. Ten zwyczaj zanikł później, gdyż pielgrzymi "wstydzili się" prosić o tego rodzaju wsparcie. Uważam, że zupełnie niesłusznie.
Na moim blogu podałem więc numer rachunku bankowego, aby osoby, które mnie znają (albo nawet nie znają) mogły wspierać mnie w czasie pielgrzymki również finansowo. Każda, najdrobniejsza nawet kwota "wsparcia", była dla mnie ogromną pomocą w drodze. A Bóg pomaga przecież zazwyczaj poprzez drugiego człowieka! Sumaryczna kwota tych wpłat wyniosła na końcu pielgrzymki niemal 1200 zł i dzięki temu mogłem pielgrzymować i dotrzeć w końcu na beatyfikację i to na długo przed czasem. Ale teraz, już po dojściu, wiem, że doszedłbym nawet bez pieniędzy, gdybym miał już na starcie wiarę jak "ziarno gorczycy".
Byłem niemal pewny, że to jedyna taka pielgrzymka w życiu. Nawet na myśl mi nie przychodziło, że ZA TRZY LATA nastąpi "ponowienie" i znów wyruszę. Ale gdy na kilka miesięcy przed ogłoszeniem terminu kanonizacji papieża Jana Pawła II, było już niemal pewne, że wkrótce ona nastąpi, my również byliśmy pewni, że znów wyruszymy w Drogę! Tym razem szokujące było to, że nie trzy osoby, ale PIĘTNAŚCIE zamierzało wyruszyć pieszo do Rzymu. Znów datę wyznaczyliśmy na dzień 22 lutego, dokładnie trzy lata po naszej pielgrzymce na Beatyfikację.
22-27 II 2011
Dzień 1 - Wtorek 22 II 2011
Wrocław - Sobótka
Wyruszyliśmy rankiem we wtorek 22 lutego 2011 z kościoła pw.św.Maksymiliana Marii Kolbego, bezpośrednio po porannej mszy św. o godz. 6.30. Było ok. - 9 stopni C. Mróz. Na głowie czapki futrzane a na rekach rękawice. Ten mróz miał się jeszcze w następnych dniach potęgować, a rękawice były w użyciu przez trzy tygodnie. Nie sposób było bowiem trzymać w ręku kijki trekingowe przez cały dzień bez osłony od mrozu. Wyruszyliśmy odprowadzani przez grupę wrocławskich caminowiczów, których było na początku około dwudziestu, ale stopniowo odłączali się, tak, że pod samą niemal Sobótkę odprowadzał nas jedynie Jurek Pilarski, który planował w przyszłym roku pieszą pielgrzymkę z Lourdes do Santiago de Compostela i do Fatimy.
Wyruszyliśmy na trasę do Rzymu, a tego pierwszego dnia do Sobótki. Trasa pierwszego dnia okazałą się dłuższa niż przypuszczaliśmy i wynosiła ponad 40 km, a dzień zimowy był krótki. To spowodowało, ze dotarliśmy do celu tuż przed godziną dwudziestą pierwszą.
Po drodze w Sadkowie zostaliśmy poczęstowani pierogami ruskimi i ciastem przez Panią Monikę Skawińską, a w Sobótce przyjęci bardzo gościnnie przez Janusza i Halinę M. Mimo późnej pory czekała nas pyszna kolacja i gościnne przyjęcie. Ponieważ Janusz w ub. roku wędrował na camino hiszpańskim z Saint-Jean-Pied-de-Port do Santiago de Compostela, dlatego też opowieściom caminowym przy gorącym kominku nie było końca.
Dziękuje wszystkim, którzy na starcie naszej pielgrzymki "wyposażali" nas na drogę, wkładając nam do kieszeni złotówki, euro lub korony.
Pielgrzymka w mróz ma swoje własne oblicze i jest zupełnie inna aniżeli w upał lub deszcz. To tez pewne swoiste doświadczenie, które ubogaca duchowo.
Dzień 2 - Środa 23 II 2011
Sobótka - Piława Górna
Pierwszy cud: Ognisko w śniegu!
Etap prawdy. Wczoraj przybyliśmy na nocleg niemal o godzinie 21.00, więc sądziliśmy, że dziś będzie szybciej. Ale zrobił się z tego etap prawdy i dotarliśmy na nocleg do Pani Pauliny C. w Piławie Górnej o godz. 22.30! Na początku wszystko przebiegało wspaniale, Kuba P. zrobił nam zdjęcia i "pilotował" nas do końca Sobótki. Na zaśnieżonych ulicach Staszek nieoczekiwanie spotkał swojego kolegę z ławki szkolnej, biegnącego w dresie chodnikiem ulicy. To znany maratończyk! Przywitanie było bardzo serdeczne. Maraton to nieco ponad 40 km a my mieliśmy do przejścia około czterdziestu maratonów!
Droga wiodła przez Sulistrowice, gdzie odwiedziliśmy na Plebanii tutejszego proboszcza ks.Ryszarda S. Zostaliśmy poczęstowani herbatą i ciastem i ruszyliśmy dalej w drogę.
Kilka kilometrów za Będkowicami, kiedy byliśmy już nieźle zmarznięci, zobaczyliśmy w rowie, na śniegu palące się duże ognisko. A w promieniu kilometra dookoła żadnego domu, i tylko zasypane śniegiem pola. Skąd więc to ognisko? Dziwne to jakieś...
Ogrzaliśmy zmarznięte ręce i twarze i po kilku minutach powędrowaliśmy dalej. Oczywiście wszystko da się wytłumaczyć bez cudu. Robotnicy obcinali pewnie gałęzie zwisające z przydrożnych drzew i z tych obciętych gałęzi zrobili stos i zapalili ognisko, aby się ogrzać. Potem zostawili ognisko, wierząc, że na śniegu ono samo zgaśnie i po prostu po fajrancie udali się do domu. Tylko takie racjonalne wytłumaczenie przyszło nam do głowy. Ale to ognisko bardzo się nam przydało!
Weszliśmy w las. Ale zrobił się zmierzch. A tymczasem za tym lasem był drugi las, a potem trzeci... W pewnej chwili znaleźliśmy się w lesie tak gęstym, gdzie gałęzie zagradzały drogę i ....zabłądziliśmy. Drogi i ścieżki zasypane były śniegiem, więc łatwo było pobłądzić. Tymczasem zrobiła się godzina 20.00 i zgasły nam latarki, gdyż skończyły się baterie w nich. Po chwili wysiadły tez komórki a my zagubiliśmy się w tym lesie całkowicie.
Mróz dochodził do 18 stopni i groził nam nocleg w namiocie. Bezksiężycowa noc, mróz, ciemny las i nagle przebiegło koło nas stado dzików. Po około godzinie błądzenia po lesie natrafiliśmy w końcu na drogę, która wyprowadziła nas z lasu. A wtedy odnalazł się też nasz szlak i o godz. 22.30 zapukaliśmy do drzwi pani Pauliny C. w Piławie Górnej, która mimo tak późnej pory ugościła nas serdecznie, postawiła na stole kolację i rozmawiała z nami do samej północy. Pani Paulina ma 77 lat i i tryska energią.
Rankiem razem z Panią Pauliną C. udaliśmy się nas na mszę św. do pobliskiego kościoła, aby później powrócić jeszcze do jej domu na śniadanie. Po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę przez Ząbkowice Śl. do Barda. Od tego dnia codziennie odmawialiśmy wspólnie razem Tajemnice Światła Różańca św., idąc razem. Pozostałe części Różańca św. oraz inne modlitwy każdy z nas odmawiał sobie sam w drodze, bo przecież nie sposób było iść cały czas blisko siebie.
Odcinek drogi z Ząbkowic Śl. do Barda postanowiliśmy przejść wzdłuż ruchliwej szosy. Mijały więc nas liczne samochody, tiry, ciężarówki. Było to bardzo uciążliwe i niebezpieczne, dobrze że nie byliśmy wówczas świadomi, że w ten sposób przyjdzie nam przejść jeszcze setki kilometrów i to poza granicami Polski. Dotarliśmy do Barda Śl. dość wcześnie i udaliśmy się najpierw do Bazyliki, aby się tam pomodlić. Do klasztoru s.Urszulanek w Bardzie Śl. dotarliśmy ok. 16.30, zmęczeni, gdyż ranny mróz dal się nam porządnie we znaki. Rankiem było minus 17 stopni!
Siostry Urszulanki ugościły nas kolacją i przydzieliły duży pokój 4 osobowy, mimo że było nas przecież tylko dwóch. Mogliśmy więc wspaniale wypocząć i zregenerować siły, przed czekającymi nas jeszcze wieloma dniami pielgrzymowania. Wieczorem udaliśmy się na Nieszpory w kaplicy wraz z siostrami, a potem czekała nas obfita kolacja.
Po rannej mszy św. w kaplicy u sióstr Urszulanek, wyszliśmy od razu na szlak, który prowadził ostro do góry oblodzoną ścieżką wzdłuż kolejnych stacji Drogi Krzyżowej wiodącej na szczyt Góry Bardzkiej. Nie spodziewałem się, że tędy będziemy szli! Ta ścieżka, ta Droga Krzyżowa była mi bardzo dobrze znana, byłem tu już wcześniej kilka razy, ale jeszcze nigdy w zimie! Teraz ta ścieżka była oblodzona i musieliśmy wspinać się po niej do góry z ciężkimi plecakami. Tylko dzięki kijkom trekingowym utrzymywałem jakoś równowagę.
Przy studzience, czyli gdzieś w połowie drogi dogoniły nas dwie panie z Kłodzka, Wanda K. i Ela C., które o naszym przejściu dowiedziały się od Jasi Z. Przyjechały tu, aby nas prowadzić do swojego miasta. Mieliśmy więc towarzystwo dwóch aniołów. Idąc z nimi, nie musieliśmy martwic się o to, że zabłądzimy. Za czternastą stacją Drogi Krzyżowej szlak skręcał lekko w lewo i przez przełęcz między górami schodziliśmy do miasta Kłodzka. Droga była przepiękna, ośnieżona, girlandy śniegowe wisiały na gałęziach drzew.
Około godziny 15.00 dotarliśmy do Kłodzka. Zjedliśmy wspaniały obiad w domu Pani Wandy K., a potem udaliśmy się na nocleg do domu Pani Eli C. Jej mama, Pani Helena C. właśnie udzielała korepetycji z matematyki. Po chwili na stole zjawiła się przepyszna kolacja, była wspólna modlitwa i opowiadania o drodze.
Rankiem pobudka o godzinie 6.00, pyszne śniadanie u Pani Eli, potem msza św. o godz. 7.30 w kościele o.Jezuitów i wymarsz na trasę. Panie Wanda i Ela odprowadziły nas do samej Bystrzycy Kłodzkiej. Szło się nam przyjemnie w ich towarzystwie. Kiedy nas w końcu opuściły, aby wracać do domu, okazało się, że pojawiły się, i to dosłownie po pięciu minutach następne anioły, chętne do odprowadzania. Tuż przed Długopolem Dolnym zauważyliśmy samochód, z którego nieoczekiwanie wysiadły bardzo dobrze nam znane panie z ubiegłorocznego Camino France: Jasia Z. i Krysia Góra w towarzystwie Ewy z Wrocławskiego Klubu Przyjaciół Camino. Pofatygowały się z Wrocławia, aby nam przywieźć "obiad" i towarzyszyć w drodze przez ponad 10 km do samego Domaszkowa.
Do Domaszkowa dotarliśmy już po ciemku, po godz 19.00. Przywitał nas tu proboszcz tutejszej parafii ks.Jan M. i od razu odwiózł na nocleg. Spaliśmy w jakimś gościńcu dla sportowców w pobliskiej wsi.
Rankiem msza św. w kościele w Domaszkowie, zakończona błogosławieństwem na drogę ks.proboszcza Jana i obfite śniadanie w domu obok Plebanii. Wyruszyliśmy na krótki 15 km odcinek do Boboszowa. Droga mijała szybko. Do Międzylesia towarzyszyła nam ponownie Wanda K., która przyjechała z Kłodzka, aby nas aż tutaj odprowadzić.
A kiedy już dotarliśmy do granicy polsko-czeskiej w Boboszowie, przyjechali po nas Pani Barbara M. i Kazimierz B. i zabrali nas na nocleg, ostatni już w Polsce, w pobliskim Potoczku. I znów była obfita kolacja i gościna w polskim domu w uroczej górskiej miejscowości, "oddalonej od cywilizacji". Prześliczny drewniany domek w lesie. Jutro trzeba będzie opuścić nasz kraj ojczysty. Czekają na nas Czechy, Morawy. Barbara i Kazimierz odwiozą nas do granicy państwa, do miejsca, z którego zabrali nas na nocleg.
Po pysznym śniadaniu w Potoczku, rankiem, pani Barbara M., siostra Krysi Z. z Lubania odwiozła nas do granicy, do miejsca, z którego nas zabrano wczoraj na nocleg. Z Boboszowa, czyli z granicy polsko-czeskiej wyszliśmy o godz. 8.00.
Zaplanowaliśmy sobie, że dojdziemy do Lanskroun a dotarliśmy jedynie do Cenkowic. Początkowo szliśmy piękną szosą, która od Czerwonej Wody wiła się w górę serpentynami aż na sam szczyt Bukowej Góry 958 m npm. Na szczycie ujrzeliśmy wieżę wyciągu narciarskiego i orczykowego dla narciarzy. Gdybybyśmy szli szosą, w godzinę doszlibyśmy stamtąd do Cenkowic i poszli dalej do Lanskroun. A tu wspinaczka i schodzenie zajęły nam w sumie ok. 5 godzin. GPS prowadził nas stromo w dół i to dokładnie wzdłuż trasy zjazdowej narciarskiej. Schodzenie po śliskim śniegu w towarzystwie pędzących na dół narciarzy było bardzo trudnym zadaniem i wezwaniem.
Zrobiliśmy tego dnia tylko jakieś 15 km ale o wartości na pewno powyżej 40 km. Piekielnie zmęczeni dotarliśmy do pierwszego lepszego miejsca noclegowego. Był to pensjonat dla narciarzy i nocleg był tu drogi, gdyż zapłaciliśmy za niego po 390 koron i to bez śniadania. Ale byliśmy tak zmęczeni, że nie mieliśmy już sił do szukania tańszego noclegu. Na szczęście były to nasze pierwsze wydane na pielgrzymce pieniądze. Za to zakosztowaliśmy co nieco z "papieskich przyjemności". Przecież Jan Paweł II uwielbiał góry i jeździł na nartach. Idąc na jego beatyfikacje, trzeba było duchowo się zbliżyć również do tych aspektów jego życia, może bardziej z czasów, kiedy jeszcze nie był papieżem.
Wyszliśmy o 7.30. Rankiem temperatura minus 9 stopni. Mój ulubiony napój na tej pielgrzymce to woda lodowa, czyli zamarznięta w plastikowej półlitrowej butelce mieszczącej się w kieszonce bocznej plecaka woda z soplami lodu. Potem w ciągu dnia się ociepliło i po południu było już plus 5 stopni.
Dzisiaj zrezygnowaliśmy ze wskazać GPS szliśmy szosą. W zimie nie da się ścieżkami zasypanymi śniegiem. Wczoraj uległy zniszczeniu moje zimowe buty, w których szedłem do tej pory i je po prostu wywaliłem. Teraz zostały mi już tylko jedne buty, te adidasy, w których w ubiegłym roku szedłem do Santiago de Compostela. Czy wytrwają do samego Rzymu? Jednak chodzenie szlakami turystycznymi w zimie jest całkiem bezsensowne, tak jak już wcześniej przypuszczałem. Najlepsze są szosy o małym ruchu. Szliśmy takimi szosami i wcale nie było na nich zbyt wiele aut. Po drodze siadaliśmy, aby trochę odpocząć na wszystkich niemal przystankach autobusowych, które po czesku nazywają się "zastavki". W każdej z takich zastavek odpoczywamy nie dłużej niż ok. 10 minut.
Z Cienkowic szliśmy dziś dalej przez Vyprachtice, Horni Czermna i Nepomuki do Lanskroun, a potem przez Zichlinek do Rychnova na Morave.
W Rychnovie zatrzymaliśmy się na nocleg w pensjonacie (ubytovni) za 220 korun. Gdyby było ciepło spalibyśmy sobie spokojnie w tych zastavkach, na ławkach, ale jest wciąż za zimno w nocy. Jutro w planie mamy Velke Opatovice. Ale czy dojdziemy?
Dziś był ósmy dzień pielgrzymowania i w końcu nabrałem formy. Jak na każdej pielgrzymce musi upłynąć kilka dni, aby ciało przywykło do nowego, "chodzonego", trybu życia.
Podczas drogi razem ze Staszkiem odmawiamy wspólnie oprócz modlitwy porannej również Anioł Pański, Koronkę do Miłosierdzia Bożego oraz tajemnice światła Różańca świętego. Tyle razem. A poza tym każdy z nas modli się indywidualnie w intencjach własnych i nam powierzonych.
Z pensjonatu w Rychnovie na Moravie wyszliśmy o 8.15, gdyż rankiem przez godzinę miałem tu dostęp do internetu za 30 koron. Po wyjściu szliśmy szosą aby uniknąć ośnieżonych szlaków turystycznych i górskich, minęliśmy Oravską Trebove i o 18.00 dotarliśmy do Velkich Opatovic, trafiając w miejscowym kościele na mszę św.
Aż dziwne, że o tej porze, w zwykły dzień tygodnia, było na mszy św. ok. 30 osób. Później dowiedzieliśmy się, że pobożność ludzi na Moravach jest dużo większa niż w zachodnich Czechach. I od razu po mszy św. udaliśmy się na plebanię kościoła. Ks.proboszcz Alech V. poczęstował nas kolacją i dał nam nocleg. Mogłem też wieczorem skorzystać z internetu.